Kiedy dni stają się coraz krótsze,
mówią, że nadchodzi jesień,
ostatni dzwonek odwiedzić puszczę,
gdzie zew natury mnie niesie.
Odpalam furę. Pełny bagażnik
chipsów i sześciopak piwa,
żony nie biorę, po co ją drażnić,
skoro jest w kuchni szczęśliwa.
Aby postąpić zgodnie z przysłowiem:
nie wożę drzewa do lasu,
choćby mi przyszło marznąć w alkowie,
kiedy uczucia wygasną.
Już czas się udać na grzybobranie,
zawierzyć wiedzy fachowca;
ożywia grzyby, co zwiędło – wstanie.
Każdemu wyzwaniu sprosta.
Pseudo grzybiarka, jak pewnie wiecie,
jest córką gorszego Boga,
stoi jak łania przy drodze w lesie
w kozakach na długich nogach.
Jak powiadają starzy grzybiarze,
wiatr ją tu przywiał z Koryntu,
by się trudniła spełnianiem marzeń –
zaspakajaniem instynktów.
Darzbór! Wyrzekłem, dostając w cenie
głaskanie leśnego ssaka,
a za dopłatą, z czystym sumieniem,
na partyzanta, gdzieś w krzakach.
Do kogo teraz pretensje wnosić?
Mogę żałować i gdybać,
bo chociaż pusty nosiłem koszyk,
do domu przywlokłem grzyba.
Mówią, że nosił wilk razy kilka,
ciągnąc dwie sroki za ogon,
do czasu kiedy ponieśli wilka
w kondukcie noga za nogą.