Nie zawsze jeździło się do pożarów. Czasami wzywano straż do pomocy służbom mundurowym. Niebiescy potrzebowali ich przy podejrzeniu o zgon i do niestabilnych emocjonalnie ludzi zabarykadowanych w swoich mieszkaniach. Niekiedy jeździli do skoczków samobójców.
Przy zgonach było prosto, trzeba było wejść przez okno i otworzyć drzwi. Trupy były różne, w zależności od cyrkulacji powietrza i temperatury. No i czasami od zwierząt przebywających w mieszkaniu. Od zasuszonych mumii po napuchnięte słonie i szkielety otoczone galaretą z białymi robaczkami. Pamiętał, że kiedyś wezwał ich mieszkaniec bloku do sąsiada piętro wyżej. Najpierw zaszli do niego, a on nas do pokoju jadalnego. Patrzą, a tam stół rozstawiony do obiadu. Waza z zupą pośrodku, cztery pełne talerze. Gospodyni zapłakana pokazuje na sufit, a tam przeciek. Kropla po kropli wpadała do wazy, sztynk był straszliwy. Gdy weszli piętro wyżej po drabinie, na oknach lśniła już tęcza. Byli gotowi, ale gliniarz, któremu otworzyli drzwi zzieleniał. Potem sfioletowiał i zbladł, a potem od czwartego do parteru obrzygał całą klatkę schodową. Inny razem Bogdan wszedł przez uchylone okno na czwartym piętrze. Stojąc na parapecie próbował przeniknąć wzrokiem egipskie ciemności. A raz kozie śmierć pomyślał i skoczył. Usłyszał mlaśnięcie i jak surfer na fali pomknął po śluzie przez całe mieszkanie. Po drodze minął kanapę, przy której leżał szkielet z resztą tkanki. Zatrzymał się dopiero przy drzwiach, wpadając na coś co wyglądało jak słoń. Drugie zwłoki eksplodowały mazią DNA, czyli występował już w trzech osobach, nie wiedział tylko ile płci lśniło na jego ubraniu. Zrzuciwszy ciuchy w samych slipach zbiegł na parter, dobrze, że w samochodzie miał awaryjny mundur.
Gorzej było z emocjonalnymi, dużo roboty. Na miejsce zajeżdżało się bez gwizdków i bomb. Trzech rozstawiało poduszkę skokochronu, dwóch taszczyło sprzęt wysokościowy. Wchodzili na dach lub dwa piętra wyżej, szykowali uprzęże i linki. Pod drzwiami odbywały się rozmowy negocjatora z lokatorami, a strażacy wyżej szykowali się do skoku. Jak już wszystko na dole było rozstawione, dostawali znak od dowódcy. Wtedy odbicie od ściany i zjazd na lince prosto w okno. Trzeba było uważać, psychiczni mieli zazwyczaj sporo krzepy. Byli nakręceni, nafaszerowani lub odstawieni. Jak mówi stare przysłowie, ludzi dzielimy na chorych i niezdiagnozowanych. Pamiętał, jak pewnego razu zajechali do gościa, który wyrzucał wszystko przez okno. Wypadało jak leci: jedzenie, meble, nawet telewizor. Zgodnie z procedurami wskoczył przez okno, obezwładnił wzburzonego właściciela. Już zgłaszał szefowi, że gotowe i wtedy dostał w czoło patelnią. Okazało się, że to żona, mimo że zdrowa, dała upust pierwotnym instynktom. Rodzina to rodzina, klan trzyma się razem i broni do upadłego.
Co do skoczków, to najgorzej, gdy przyjeżdżali po fakcie i musieli oglądać efekty ziemskiego ciążenia. Roztrzaskane czaszki, otwarte złamania kończyn, mózg zmieszany z wnętrznościami. Potem już tylko czarna folia, rozpacz rodziny, karawan do prosektorium. Nigdy nie rozumiał jaką granicę bólu z życiem musieli przekroczyć ludzie decydujący się na ten krok. Czy można zabić w sobie instynkt samozachowawczy i nadal być człowiekiem.