mijały mu długie lata w trudzie i życia boleści
pięćdziesiąt razy wspiął się na wzgórze
białe róże porosły kamienny krąg
patyna pokryła posąg
kolorem nadziei
soczystą zielenią się skrzyły krzewy i drzewa
podążał żmudnie odpoczywając co krok
uspokajał serce i oddech w piersi
kończył mu się czas
morzył sen
usłyszał na szczycie szczebiotanie pisklaków
u stóp Driady uwiły skalniaki gniazdo
narodziło się nowe życie
żądające jedzenia
kwiląc głośno
granatowe chmury burzowe nadpłynęły znikąd
pioruny biły w zębiska starych menhirów
błyskawice grozy oświetlały
zieloną kamienną panią
mokrą od łez
ulitował się starzec nad skrzydlatymi dziećmi
zasłonił ciałem tętniące życiem gniazdo
zginął trafiony kamiennym dzbanem
trzymany marmurową ręką
byłej kochanki
popadło w całkowitą ruinę wzgórze cierpienia
rozkradli chłopi menhiry na obory i chlewy
wycieli w pień potęgi dumne cisy
pozostał pierścień kosodrzewiny
i gniazdo ptasie
nie zniszczyli magii miejsca i tajemnicy legendy
urzeczony bajdą starego człowieka
ległem na omszałym szczycie
w letni gwiaździsty wieczór
popatrzyłem w niebo
a oni trzymając się za ręce galopowali drogą mleczną
patrząc z miłością w oczy wspomnień