Wypłynęli nocą w czasie księżycowego przypływu.
Po miesiącu ćwiczeń w obsłudze czarnych statków,
nadzorowani przez mnicha z manuskryptami,
zapisanymi przez starożytnych,
którzy odeszli.
W zaawansowanej ciąży na dziobie stała rudowłosa.
Wiatr rozwiewał płomienie na jej kształtnej głowie,
luźne szaty jedwabne opinały dostojnie brzuch.
Nikt nawet nie próbował jej odwieść
od tej eskapady.
Zabrali zapasy jedzenia i wody pitnej dla wyprawy.
Pozostawili nielicznych a i to trzeba było losować.
Każdy chciał pomsty na brodatych diabłach,
widzieć ich przerażenie u progu,
w samych gaciach.
Ponad szczytami nikt nie przeszedł a ptaki zamarzały.
Tylko wąski przesmyk przy zatoce pożegnania losu,
był wolny od strzelistych urwisk skalnych,
strażnicy znali tajemne przejście,
głębokimi lochami.
Płynąc niedaleko brzegu podziwiali wysokie pasma gór.
Morze tuliło ich jak kobieta zmysłowo piękna i szalona.
Bawiło się niczym olbrzym zabawkami z kory,
dłońmi fal grając w berka,
śmiejąc w żagle.
Odchorowali straszliwie przejażdżkę po wody muldach.
Odpoczęli jeden dzień na spokojnych wodach mierzei.
Przebrani w pancerze wpłynęli do portu,
przywitała ich warta knechtów
z długimi halabardami.
Nie zdążyli nawet pisnąć zabici strzałkami z dmuchawek.
Poławiacze pereł wynurzali się zadając śmierć we śnie.
Wojownicy pomalowani w rodowe barwy wojenne,
wdarli się do warowni po desancie,
szamanów ze smokiem.
Spłynęło purpurą nabrzeże rozszedł się duch mordowania,
jak okiem sięgnąć porozrzucane rozczłonkowane zwłoki.
Miasto kamiennych domów stanęło przed nimi otworem,
nadszedł czas odwetu i zapłaty za cierpienia ludu nadziei.
cdn.