Nic tak nie smakuje, jak kradzione owoce. Może to pozostałość po grzechu pierworodnym naszych ojców, kiedy w Raju Ewa skradła zakazane jabłko?
W niedzielę po sumie poszliśmy z chłopakami do sadu starego Macieja. Bardzo dobre były jego kosztele, antonówki i papierówki. Nagle nadszedł z kijem właściciel, który trochę utykał, bo w nodze miał karabinową kulę z wojny bolszewickiej. Uciekaliśmy w popłochu, tratując po drodze zboże.
- Widziałem was - krzyczał Maciej. - Powiem wszystko waszym rodzicom.
Przestraszyłem się, bo byłem synem kierownika szkoły, a ojciec musiał dawać przykład. A tu kradzież, grzech! Może muszę iść do spowiedzi, do naszego księdza proboszcza?
Nazajutrz stary Maciej przyszedł do moich rodziców z wielkim koszem jabłek. Ukłonił się czapką, mamę pocałował w rękę, a z ojcem zaczął rozmawiać o polityce.
Było mi wstyd. Omal nie zapadłem się pod ziemię. Jednak Maciej przymrużył tylko oko i pogłaskał mnie po głowie. O mojej wyprawie z chłopakami do jego sadu nie wspomniał ani słowem. Poczułem, że coś mnie ściska w gardle i pomyślałem, że jestem już dorosły, bo czuję w gardle jabłko Adama. Ale owoce, które przyniósł stary Maciej, już tak nie smakowały, jak tamte, kradzione w niedzielne popołudnie...