Pewnego ranka, na przedwiośniu 1974 r. zupełnie przypadkowo natknąłem się, w naszej nieocenionej gazecie regionalnej „Słowo Ludu”, na niewielką notatkę, komunikat czy apel, skierowany do młodych poetów, aby nadsyłali swoje utwory do Wydziału Kultury Urzędu Miejskiego, gdzie przygotowywana jest publikacja almanachu. Wahałem się, co robić, wysyłać moje próby literackie, czy nie? Byłem do nich sceptycznie nastawiony, zwłaszcza po krytycznej ocenie dokonanej przez doświadczonego poetę, za jakiego uważałem mojego kolegę ze studiów i krajana z Ponidzia, Józka Grochowinę. Po krótkiej walce wewnętrznej, postanowiłem jednak spróbować swoich sił. W końcu: nic nie ryzykuję, najwyżej do almanachu się nie dostanę.
Akurat niedawno ojciec, zachęcony moimi próbami literackimi, kupił mi walizkową maszynę do pisania, bułgarską „Maricę”. Bardzo byłem z niej dumny, dodawała mi powagi i wręcz milcząco domagała się ode mnie nowych utworów. Stała na stole przy oknie, jak wyrzut sumienia, jeśli z niej nie korzystałem. Wydatek moich rodziców na maszynę był niemały, prawie równowartość jednej miesięcznej pensji nauczycielskiej, ale ojciec miał jakie oszczędności, no i akurat wygrał pewną sumkę w Państwowej Loterii Pieniężnej.
To zamiłowanie do gier zostało uwieńczone wielkim sukcesem, kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych, mój tata wygrał enerdowski samochód „wartburg”. Niestety, nikt w rodzinie nie posiadał prawa jazdy, ja również nie, bo panicznie bałem się, że mogę kogoś przejechać, i samochód został sprzedany, a pieniądze wkrótce zżarła reforma Balcerowicza. Szczęśliwym nabywcą okazał się pan, który był dyrektorem liceum im. Śniadeckiego i stał się jednym z moich czytelników.
Dopiero niedawno dowiedziałem się od poety, Romualda Bielendy, którego żona w latach 70. pracowała z moim ojcem w szkole w osadzie Białogon, że tato, podczas pogawędek w gronie nauczycielskim, zwierzał się kolegom pedagogom z zamiłowań literackich swojego syna i martwił się o jego przyszłość materialną jako poety. W końcu lata całe uczył dziejów literatury ojczystej i doskonale wiedział, że poeci częściej głodują, niż opływają w dostatki.
Nie wiem, jakim cudem, ale w moim pudle z pamiątkami odnalazłem kartkę papieru, a na niej zaproszenie wystukane na maszynie:
„ Kielce, dnia 22 maja, 1974 r. Ob. …… Wydział Oświaty, Wychowania i Kultury i Klub Literacki w Kielcach zapraszają uprzejmie w dniu 26 maja 1974 r. do parku (muszla) w godz. Od 16-19-tej na kiermasz poetycki (kolportaż nowowydanych tomików poetyckich i jednodniówki „Młodzi Idą”) i mityng poetycki, na którym aktorzy sceny kieleckiej recytować będą wiersze publikowane w tomiku pt. „Bazar poetycki”.
Na mityngu w Klubie Związków Twórczych (dawny Klub Dziennikarza), odbędzie się spotkanie towarzysko-autorskie. W razie niepogody cała impreza odbędzie się w klubie Związków Twórczych.
Łączymy pozdrowienia”.
List nie był podpisany, nie było też mojego imienia i nazwiska u góry, a jedynie zaadresowana koperta świadczyła, że o mnie chodzi. Z zawiadomienia nie wynikało jednoznacznie, że jakiś mój utwór znalazł się w książce. Organizatorzy mogli zaprosić przecież wszystkich, którzy nadesłali swoje teksty, a na miejscu się dopiero okaże, kto znalazł się w publikacji.
Pojechałem do parku, ale w pobliżu muszli nic szczególnego się nie działo, dzień był trochę pochmurny, więc pewnie wieczór poetycki odbędzie się pod dachem - pomyślałem. Z duszą na ramieniu udałem się do Klubu Dziennikarza. W pierwszej sali, którą w myślach nazywałem szachową, na długich stołach leżały porozkładane. nowiutkie, biała jak welon panny młodej, książeczki z tytułem „Bazar poetycki”. Podbiegły do mnie dwie dziewczyny, Basia i Małgosia, jak się wkrótce dowiedziałem, otrzymałem swój egzemplarz autorski, jeszcze pachnący farbą drukarską.
Otwierał książkę mój wiersz, pt „Senna Inkwizycja”, ponieważ byłem pierwszy w kolejności alfabetycznej autorów. W drugiej sali, bardzo obszernej, z fortepianem i estradą, już zapalano na stolikach świece. Zamówiłem kilka butelek piwa „Żywiec”, jakiego nie było wówczas w całym mieście.
Książkę, której pełny tytuł brzmiał „Bazar poetycki (debiuty)” wydał Urząd Miejski, Wydział Oświaty, Wychowania oraz Kultury i Klub Literacki w Kielcach. Okładkę projektował znany plastyk – Henryk Papierniak. W skład kolegium redakcyjnego wchodzili: Anna Downar, Ryszard Miernik, Stanisław Nyczaj, Bogdan Pasternak. Redaktorem technicznym była Zuzanna Rejnin.
Ryszard Miernik we wstępie napisał m. in.:
„W Bazarze poetyckim prezentujemy Szanownym Czytelnikom najmłodszych poetów kieleckich. Ich twórczość wynika wprost z życia, jest ambitną próbą jego opisania, jest wzruszeniem i refleksją nad nim. To dużo, to bardzo dużo jak na początek”.
Spotkanie otworzył i prowadził mój znajomy z dzieciństwa, ze wsi Złota, Adam Ochwanowski. Występował w podwójnej roli, zarówno poety, jednego z autorów almanachu, ale także jako pracownik Wydziału Kultury Urzędu Miejskiego w Kielcach.
Najpierw wiersze debiutantów czytali aktorzy kieleckiego teatru: Włodzimierz Mancewicz i Cezary Chrapkiewicz. Mój utwór czytał p. Chrapkiewicz i czynił to bardzo dobrze, aż sam byłem zdumiony, jakby to nie był mój utwór. Mój wiersz został mocno zredagowany i skrócony przez poetkę z Opola, Renę Marciniak, ówczesną żonę poety Stanisława Nyczaja, jednego z redaktorów zbioru (do czego mi się później przyznała), ale w recytacji kieleckiego aktora zyskał nowego blasku.
Rozpoczęła się dyskusja i jako pierwszy głos zabrał Henryk Jachimowski. Jego wystąpienie, jak teraz sądzę, miało chyba sprowokować młodych do zabrania głosu, bowiem Henryk negował potrzebę uprawiania poezji we współczesnym świecie. Chociaż byłem nieśmiały, zabrałem głos i między mną a Henrykiem wywiązała się gorąca, miejscami ostra, dość długa filozoficzno-literacka dyskusja na temat poszukiwania sensu życia i roli piękna w życiu człowieka.
Broniłem poezji z młodzieńczą wiarą i żarem. A Henio, z ironicznym uśmiechem, powątpiewał w przyszłość sztuki w stechnicyzowanym społeczeństwie. Na końcu Henryk uznał moje racje, a ja otrzymałem gromkie brawa. Nasza polemika, chwilami słowna utarczka, zdominowała wieczór i jeszcze długo potem ją w Klubie wspominano. Zupełnie niechcący miałem więc wspaniałe wejście do towarzystwa, tylko dlatego, że poniosła mnie chęć polemiki. Tę cechę mam do dzisiaj i często wdaję się w internetowe dysputy, choć nie są one tak eleganckie, jak tamta nasza, moja z Henrykiem, przed laty.
Dalsza wymiana poglądów przebiegała w dużo łagodniejszej formie i zaczęła rozbijać się na poszczególne grupki i stoliki. Jeszcze Bogdan Pasternak mówił, że młodzi muszą okrzepnąć, nabrać doświadczenia życiowego i artystycznego, ale nie należy ich nadmiernie krytykować. Ludzie zamawiali alkohol, jedzenie, ktoś grał na pianinie, ktoś inny śpiewał. Ja zostałem zaproszony do stolika Ryszarda Miernika i Adama Ochwanowskiego, co było dużym wyróżnieniem. Siedział tam także, krótko ostrzyżony, reportażysta o duszy liryka, Zbigniew Nosal oraz rzeźbiarz i poeta, a także niezrównany gawędziarz – Jurek Fronczyk. Postać w ówczesnych Kielcach legendarna, autor niezliczonych bon-motów i aforyzmów oraz wierszy, taki trochę zagubiony w życiu, nasz Franc Fiszer.
Ludzie podchodzili do mnie i witali się serdecznie, chcieli zostać znajomymi. To było niezwykłe, dyskusja z Henrykiem Jachimowskim przysporzyła mi popularności. Tak poznałem Jana Stępnia i Marka Gosudarskiego, którzy też mieli swoje wiersze w almanachu. Gosudarski, nieśmiały liryk, piszący o miłości i Jan Stępień, już wówczas piszący przewrotnie:
Wiejska krucjata
dzień po dniu
wieźli Pannę Maryję
w purpurowym samochodzie
tylko Jezus był smutny
wciąż za Panną Maryją
wiejscy aniołowie podążali
na traktorach i rowerach
a ubrani byli w hełmy
tylko Jezus był smutny
szli i szli za nimi ludzie
nieśli wstążki i pokorę
krzyżem czas odmierzali
mieli długą drogę
tylko Jezus był smutny
Wśród świeżo poznanych tego wieczoru osób znalazł się również Staszek Stanik, bardzo przystojny mężczyzna, jak mówiły młode poetki, choć jakby onieśmielony, redaktor działu kulturalnego w gazecie „Echo Dnia”. Staszek niebawem miał się również ujawnić jako poeta.
Zaczęło się ostre picie wódki, zaszumiało mi mocno w głowie i na chwilkę się zdrzemnąłem. Miałem przecież już „podkład” alkoholowy w postaci kilku butelek „żywca”, a przez cały dzień nic nie jadłem, bo przeżywałem dzisiejsze wydarzenie i od rana miałem wielką tremę. Teraz nerwy puściły, nastąpiło odprężenie.
Kiedy się ocknąłem, Rysio Miernik zaraz nalał mi kolejny kieliszek i stwierdził, że powinienem więcej jeść, gdyż jestem strasznie chudy. Moja chwilowa niedyspozycja nie zrobiła na nikim wrażenia, atmosfera przypominała jakieś weselisko na wsi, wszyscy czuli się swobodnie, jakby w jednej wielkiej rodzinie. Był tam też Zbigniew Nosal, bardzo utalentowany reportażysta, o niezwykle mocnej głowie i Grzegorz Larysz, plastyk, interesujący się literaturą, również lubiący wypić w towarzystwie. Miesięcznik „Przemiany” reprezentowała bardzo sympatyczna pani redaktor, Irena Jarosz, prywatnie mama jednego z poetów.
Obecny był także poeta i dziennikarz, Bogdan Pasternak, który pełnił funkcję kierownika Klubu, poeci: Ryszard Zamojski z Sandomierza i Bogdan Betz z Turna. Wieczór zaszczycił swoją obecnością mecenas Świętosław Krawczyński, autor szkiców z historii regionu, pisanych nienaganną polszczyzną, z przedwojenną patyną.
Pan Krawczyński był już autorem kilku książek i żywą legendą, bo należał do elitarnego klubu literackiego przy teatrze Byrskich. O tym teatrze pisała kiedyś cała prasa literacka Polski, a na premiery zjeżdżali najwybitniejsi krytycy teatralni w kraju, z Janem Pawłem Gawlikiem, z Krakowa, na czele. W Kielcach małżeństwo Byrskich, na fali odwilży gomułkowskiej, jako pierwsi w Polsce chcieli wystawić sztukę Gombrowicza. Rozmowy były już mocno zaawansowane, ale autor rozmyślił się w ostatniej chwili, obawiając się, że prowincjonalna scena, to nie jest najlepsze miejsce na wystawienie jego sztuki.
Autorzy wierszy zamieszczonych w almanachu, a było ich dwadzieścia jeden poetów obojga płci, stawili się niemal w komplecie, nie było tylko mojego kolegi z liceum Żeromskiego, Artura Jarosza. Studiował wówczas na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, gdzie kolegował z Wojciechem Lubawskim, dzisiejszym prezydentem Kielc.
Poznałem poetkę, Małgosię Gołąbek, której wiersz, „Hamlet pijany”, zrobił furorę wśród obecnych i jednomyślnie został uznany za najlepszy utwór w almanachu. Zamieścił go po latach także Janusz Anderman (były kielczanin) w jednej ze swoich gawęd o fotografiach. Myślę, że warto ten słynny wiersz zacytować, bo nic nie stracił z wdzięku i uroku, a w dodatku jest już częścią mitologii kieleckiego środowiska:
Hamlet pijany
Hamlet nie jest szalony.
Hamlet jest pijany.
Hamlet dziś pije wódkę by zalać metodę.
Jest wreszcie jakiś spokój kiedy tańczą ściany,
Gdy stawia blond Ofelii mineralną wodę.
Szczęście można wypijać w kieliszkach na raty.
Patrzcie – tak oto Hamlet topi dylematy.
Aby wygrać należy ostro rzucić kości.
Książę jest dziś beztroski. Jeszcze jedna gorzka!
Dzieli z diabłem swój stołek i z nagłej miłości
Recytuje litanie do zdechłego bożka.
Aż powraca. Zmęczony, zdziwiony nad ranem.
Pijany, śmieszny Hamlet. Hamlet, mój kochanek.
Zapamiętałem także sympatycznego Florka Fabrycego, z którym potem nieraz na mieście się spotykałem, a to przy kawie, a to przy piwie. Kiedy dziś patrzę na spis autorów, to widzę, że jest tam na przykład Jerzy Suchanek, znany później poeta; jest Irena Żukowska-Rumin, która ciągle wydaje nowe zbiory oryginalnych, jakby onirycznych wierszy; Leszek Kumański, bardziej dziś obecny w życiu publicznym jako satyryk i menadżer, niż poeta i autor kilku udanych książek prozatorskich. Drugi satyryk, to Wojtek Dróżdż, kojarzony potem z telewizyjną audycją o skautach piwnych. Wśród autorów był oczywiście również mój przyjaciel, Józek Grochowina, który zamieścił tu kilka wierszy z przygotowanego do druku własnego, debiutanckiego tomu: „Do końca bieg…” I już nie wspomnę o Adamie Ochwanowskim, sztandarowym poecie w miesięczniku „Twórczość”, o którym szkic napisał niedawno redaktor tegoż pisma, również poeta, Janusz Drzewucki.
Bardzo spodobał mi się też Grzegorz Larysz, plastyk, erudyta i człowiek o nieposkromionej energii. Urodzony przywódca i wodzirej. Znał wszystkich, z wszystkimi się przyjaźnił, każdemu coś powiedział, dobrego lub krytycznego, zależnie od sytuacji. Od razu przypadliśmy sobie do gustu, a Grzesiek, jak mi się wydawało, zapałał do mnie sympatią, co przyjmowałem jako niezasłużony zaszczyt.
Gwoli sprawiedliwości trzeba nadmienić, że nie wszyscy uczestnicy spotkania chlali bez umiaru, byli też abstynenci: Henryk Jachimowski i Józek Grochowina. Trochę fizycznie do siebie podobni: obaj szczupli, niewysocy astenicy. Alkoholu nie tknęli i obserwowali nasze zapasy słowno-pijackie z pewnym ironicznym dystansem i rozbawieniem.
Adama Ochwanowskiego pamiętałem od najmłodszych lat, jeszcze z przedszkola we wsi Złota Pińczowska, do którego razem uczęszczaliśmy. Spędziłem tam wczesne dzieciństwo, w cieniu stacji kolejki ciuchci. W Złotej mój ojciec był kierownikiem szkoły, a mama uczyła w klasach początkowych. Kiedy miałem iść do pierwszej klasy, rodzice przeprowadzili się do sąsiedniej wsi, o nazwie Pełczyska, odległej o sześć kilometrów. Szkoła była tam stara, bo pamiętająca powstanie listopadowe, jeszcze starszy był kościół, który stał po drugiej stronie drogi i plebania zapadająca się w ziemię, porosła dzikim winem.
Tymczasem w Złotej postawiono nową tysiąclatkę, w dworskim parku, gdzie rosła piękna aleja wiązów, na miejscu wiekowych, egzotycznych drzew. Z czasów mojego dzieciństwa pamiętam zarosłe chwastami, jakby symboliczne ruiny pałacu dziedzica Wesołowskiego, którego w czasie wojny zastrzelili lewicowi partyzanci. Nowa szkoła nie różniła się wcale od miejskiej, bywałem tam podczas wyjazdowych spektakli kieleckiego Teatru Kukiełkowego „Kubuś”, podwożono nas z sąsiedniej wsi, Pełczyska. A teraz aktorzy tego teatrzyku siedzieli w Klubie Dziennikarza, a z niektórymi już się zakolegowałem.
Mieszkając we wsi Pełczyska, oddalonej o sześć kilometrów od Złotej, Adama widywałem tylko czasem w kościele albo kiedy wybierałem się z ojcem w podróż pekaesem. Miał opinię przywódcy wśród chłopaków, tzw. wiejskiej kawalerki, i donżuana, bo rzeczywiście wszyscy przyznawali, że bardzo był postawny i urodziwy. Przy tym otwarty na innych ludzi, sympatyczny, dowcipny, skory do śmiechu, przyjacielski.
Należał do rodziny wiejskiej inteligencji, czytał książki, umiał mówić po miejsku, a nie tylko gwarą, co w wielu wsiach było jeszcze rzadkością. W Pełczyskach mówiono powszechnie gwarą, dopiero w szkole większość dzieci uczyła się języka literackiego, co przychodziło im z trudem. Niektóre dopiero w szkole pierwszy raz w życiu trzymały w ręku ołówek, kredki, pióro i książkę.
I teraz nagle, to było wręcz trudne do uwierzenia, spotykamy się w takich okolicznościach, obaj jako poeci! To było wręcz niesamowite, jakby moje pierwsze dzieciństwo w Złotej przyszło za mną do Kielc.
Chyba w powietrzu wisiał już koniec komunizmu, bo widzieliśmy, a właściwie czuliśmy, jego surrealizm, niedrożność, wyczerpanie emocjonalne i intelektualne. Pewnie dlatego powstawały wiersze mówiące o absurdalności naszego istnienia. To dziwne, ale jeden z wierszy Adama, zamieszczonych w almanachu, podobny był do mojego, w klimacie surrealistycznej groteski:
Cyrk
Śnił mi się wielki cyrk
płachta z atłasu kościelny szczyt
bilety przedzierały puszyste pudelki
na rampie grała kocia muzyka
lis w nowym fraku
niecierpliwił się przed występem
gong
wokół areny znajomy sklepikarz jeździł na rowerze
brunatny miś wpychał mu cukierki
słoń kłaniał się trąbą
gdy mój szef stawał na jednej nodze
ubrane w bikini rasowe araby
stawały na grzbietach znajomych z knajpy
skakałem szczerząc zęby przez płonącą obręcz
bengalski tygrys potknął się, zawahał
skoczyłem do gardła
miał żonę i troje dzieci
jutro nad gazetą rozczulą się na chwilę
miliony
*
Nie pamiętam, jak wróciłem do domu i o której godzinie, ale wiem, że z wrażenia nie miałem wcale kaca, tak rozpierała mnie jakaś nieznana wcześniej radość i chęć życia. Mojego wiersza zamieszczonego w almanachu nigdy i nigdzie nie przedrukowałem, tak mocno był we mnie zrośnięty z „Bazarem”. Tylko dziś, wyjątkowo, pozwalam sobie go przypomnieć, ale nieco zmienionego, po poprawkach.
Senna Inkwizycja
Tego dnia słońce stało nieruchomo w zenicie,
a wszystkie zegary zaczęły się cofać. Agencje Prasowe
donosiły o końcu świata. Wszystkiemu była winna sekta
czcicieli Niewiadomoczego. Pierwsi przymusowi
pacjenci psychiatrów mieli śmieszne skrzydła u ramion.
Pokazywano ich potem w cyrku, ku uciesze publiczności.
Przypominali rysunki na murach z epoki latających talerzy.
Bóg, organizator tej imprezy, próbował
urządzić Sąd Ostateczny. Jego decyzja była nieprzemyślana
i spotkała się z ostrym protestem określonych kół.
Wiadomość podano w rubryce ogłoszenia drobne.
Nikt się zresztą nie stawił, akurat w telewizji
nadawano bardzo ciekawy program.
Zawiedli nawet wskrzeszeni umarli, Dylan Thomas
pędził bimber i bredził coś o poezji i miłości. Według
komputera ostatni człowiek chory na poezję zmarł
sto lat przedtem, miłością zajmowali się archeolodzy,
prace wykopaliskowe trwają.
Staliśmy bezsennie na milczących placach,
krwawe krople potu spływały nam z warg,
szczelnie owinięci w płaszcze skóry, zapięci
na ostatni guzik. W naszych kieszeniach tkwiły
dowody osobiste dowody winy.
Była to jedna z wielu niemożliwych sytuacji.
1974 - 2014