Wierszem Miesiąca III/24 został utwór Baśń wyszeptana o Poezji - Autsajder1303

Najlepszym anonimowym opowiadaniem został utwór - "Pani Basia" - jaga

Rozpoczynamy nowy konkurs o Złotą Pietruchę w temacie - "psota"

Kurza apokalipsa

Moderator: Redakcja

Awatar użytkownika
Z. Antolski
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 6488
Rejestracja: 26 stycznia 2013, 10:13
Lokalizacja: Kielce
Złotych Pietruch: 1
Srebrnych Pietruch: 2
Brązowych Pietruch: 4
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 1
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 19
Najciekawsza publicystyka: 6

Kurza apokalipsa

Post autor: Z. Antolski »

Na wiosnę, kiedy drogi obeschły z czarnej, klejącej się do kół wozów i do butów lepkiej mazi, kierownik Świtalski, wyciągał z drewnianej komórki swój stary rower, a następnie przez cały dzień dokonywał przeglądu technicznego maszyny. Po dokręceniu wszystkich śrubek, naoliwieniu i nasmarowaniu starego łańcucha, napompowaniu dętek i wyczyszczeniu wstecznego lusterka, w każdą niedzielę rankiem pedałował ścieżkami po łąkach nad rzeką Nidą, do pobliskiego miasteczka, Wiślicy. Tam stawiał rower w cieniu starych murów kolegiaty, a następnie udawał się na mszę świętą i przystępował do komunii, bowiem pochodził z chłopskiej rodziny i wiarę w Boga miał we krwi, od małego dziecka.
Na nabożeństwo w swojej miejscowości Świtalski nie mógł się udać, choć świątynia położona była kilka metrów zaledwie od miejsca jego pracy, a to z tego względu, że niemal nazajutrz na biurku kapitana Gery i w Inspektoracie oświaty w powiatowym Pińczowie, pojawiały się anonimowe donosy, że kierownik szkoły, który należy do partii, w niedzielę chodzi do kościoła, wobec czego jest człowiekiem dwulicowym i niegodnym zaufania władz.
Wieś była położona na granicy dwóch światów geograficznych. Na wschodzie rozciągały się łąki, jak jakiś wschodni kobierzec przetykane kępami krzewów i rosochatych brzóz. Płaskie, podmokłe łąki ciągnęły się aż do Nidy, porośnięte bagiennymi, łąkowymi roślinami, rosochatymi wierzbami zamieszkałymi przez stare diabły. Kraina wiecznych mgieł nadrzecznych opisana przez Adolfa Dygasińskiego.
Na zachodzie była zaś kraina stepowa, podobna do Podola, jak mawiał dziedzic Lubowiecki, zbocza porosłe miłkami i osetnicami, rozłożystymi dziewięćsiłami, zbudowana z wapieni, na które wiatry, hulające kiedyś nad planetą, przez stulecia naniosły mnóstwo urodzajnego lessu. Tutaj w głębokich wąwozach, porośniętych głogiem i berberysem, ciągnących się hen na zachód, aż do Dzierążni, powstańcy styczniowi urządzali zasadzki na kozaków. Nad łąkami krążyły wolno, szerokimi zakolami bociany, które jednak nigdy nie zbłądziły nad Górę Zamkową, odległą zaledwie parę kilometrów, gdzie szybowały odwieczne jastrzębie i myszołowy, których przodkowie oglądali zapewne przed wiekami orszak króla Łokietka. Za kościołem na stromym spadku terenu, nazywanego garbem Grodziskim, ciągnął się długi na kilka kilometrów teren nieużytków, poprzecinanych wąwozami i rozpadlinami. Miejscowi nazywali te stoki „górami” i paśli tam krowy i gęsi...
Znajdowały się w tych naszych górach głębokie wyrobiska skalne, nieczynnych już kamieniołomów, zamieszkałe w dużej liczbie przez zaskrońce, jaszczurki i ślimaki winniczki. Te ostatnie podobno były potomkami ślimaków, które uciekły i rozpełzły się z dworskiego sadu, gdzie hodowano je do wykwintnych posiłków. Wyrobiska wgryzały się w zbocze płaskowyżu zwieńczonego na swoim wschodnim krańcu białą bryłą kościoła, a na krańcu zachodnim, starym grodziskiem i pozostałościami zamku króla Łokietka..
Najstarsza świątynia w Wiślicy była zbudowana z białego kamienia grodziskiego, a także miejscowy kościół i szpital dla ubogich. Nie był on może najlepszym materiałem budowlanym, z tego względu, ze „pocił się” podczas deszczowych, jesiennych miesięcy, a znów wystawiony bez ochrony na promienie słoneczne w lecie – kruszył się łatwo i zamieniał w biały proch. Ale w budynkach otynkowanych budulec trzymał się zadziwiająco długo, wiele chałup pamiętało czasy powstania listopadowego. Zapewne i zamek był z tego miejscowego materiału wykonany, choć to nic pewnego, bo nie zachowały się żadne zapisy historyczne ani rysunki.
Kiedyś ziemie te znajdowały się na dnie morza zwanego przez naukowców tortońskim. Miliony drobnych zwierzątek morskich, utworzyły ze swoich szkieletów te warstwy skał wapiennych. Można było zresztą znaleźć w wyrobiskach okazy z przepięknie zachowanymi wzorami muszli. Zbyszek miał w swoim posiadaniu kolekcję takich skamieniałych szkieletów amonitów i trylobitów. Trzymał je na blacie nocnej szafki, obok roczników gazety harcerskiej „Świat Młodych”, z komiksem o przygodach Tytusa Romka i A” Tomka. Często oglądał minerały przed snem, obracając je w dłoniach i próbując wyobraźnią przenieść się w przedpotopowe ery, zobaczyć jak wtedy wyglądała okolica.
W ciepłe dni, zwłaszcza po deszczu, ślimaki wypełzały gromadnie na ścieżki i trzeba było uważać, żeby na nie nadepnąć. Można też było zobaczyć wiele ślimaczych par splecionych w miłosnym uścisku. Żyły tam także jaszczurki zwinki wylegujące się na kamieniach i mnóstwo zaskrońców, które czasem opuszczały swoje kryjówki i wychodziły na drogę, gdzie bywały rozjeżdżane przez furmanki i ich pokawałkowane ciała długo jeszcze leżały w kurzu, aż zmywał je najbliższy deszcz. Podczas koszenia trawy, w szkolnym ogrodzie, Świtalski schwytał małego zaskrońca. Włożył go do słoika i przykrył wieczkiem. Następnie poszedł do domu, aby zawołać syna, ale wtedy płaz wypchnął głową wieczko i śmiesznie zataczając się ze strachu, uciekał na cmentarz.
Szkoła stała na tarasie tego garbu, który od południa opadał nagłym urwiskiem w stronę wsi. Wzgórze to, a właściwie rozległy płaskowyż, charakterystyczny dla Ponidzia garb wapienny, zbudowany ze szkieletów żyjątek, które pływały w morzu, jakie rozlewało się tu w odległych epokach. Na to wzniesienie wiatry naniosły przez wieki urodzajne lessy. A ciągnęło się ono na przestrzeni kilku kilometrów, łagodnie wznosiło się na wschodzie, a na zachodnim krańcu zwieńczone było grodziskiem, czyli głęboką fosą i gruzowiskiem z wejściem do piwnic.
Las nie był wielki, dopiero za nim, dalej na północ zaczynał się większy kompleks lasów chroberskich. Kierownik szkoły, był grzybiarzem zapalonym, prawie co drugi dzień biegał do lasu, przynosił zebrane prawdziwki, kozaki i maślaki i natychmiast przygotowywał z nich smaczny obiad, z dodatkiem sosu, które nauczył się przyrządzać, pracując w czasie wojny jako pomocnik kucharza, wśród zakonników w klasztorze w Czernej...
Gdzieś tam za horyzontem, wiedzieliśmy o tym, istniało miasto. Czasami w pogodne dni, świeciło się biało ścianami piętrowych kamienic. W mieście, gdzie ludzie nie znali błota, bo ulice wyłożono chodnikami. Poza tym miasto miało dużo sklepów, a nie jeden, jak w naszej wiosce. a poza tym kino, teatr, kawiarnie i cukiernie. Codziennie można było sobie kupić ciastko, alb loda, iść do kina wieczorem. Miasto było jak z bajki. Nierealne. Były też specjalne sklepy zabawkami i można było kupić sobie samochodzik, albo żołnierzyków z plastyku. W każdym domu była drewniana podłoga, czyli parkiet. A w pokoju stał telewizor.

***

Na wiosnę. Kiedy Zbyszek chodził do pierwszej klasy, wszyscy sąsiedzi i nauczyciele w szkole, mówili o wielkim wydarzeniu: pierwszym człowieku w kosmosie, Juriju Gagarinie. O sukcesie Związku Radzieckiego trąbiło radio, a gazeta „Słowo Ludu” wydała specjalny numer poświęcony tylko temu wydarzeniu. Pan Olek, nauczyciel wychowania fizycznego, zrobił wspólnie z uczniami starszych klas, specjalne wydanie ściennej gazetki szkolnej, pełnej portretów bohaterskiego kosmonauty. Rosjanie pobili Amerykę w postępie naukowym i technicznym, Lenin miał racje, że dogonią i przegonią. Nikita Chruszczow był zadowolony, więc może w Polsce nie będzie kołchozów, mówili chłopi. Jakoś podbój kosmosu, przyćmił nieudany desant rebeliantów w Zatoce Świń, skierowany przeciw Fidelowi Castro; Amerykanie znów ponieśli porażkę. Później okazało się, że Rosjanie zainstalowali na Kubie swoje rakiety z bronią jądrową. Prezydent Kennedy ogłosił blokadę wyspy, a Rosjanie wysłali tam kolejne okręty. Nad Kubą zestrzelono samolot szpiegowski U-2, zginął pilot. W naszym sklepiku geesu zabrakło cukru. Ludzie wpadli w panikę, w kościele były tłumy, ludzie modlili się gorąco, żeby nie było wojny.
O telewizji ludzie przebąkiwali już od dawna. Ojciec, który widział to cudo na jakiejś konferencji nauczycielskiej w Pińczowie, twierdził, że wynalazek ten się nie przyjmie.

  • Ekranik malutki, a ludzie jak mróweczki – mówił ze śmiechem.
  • To ja wolę iść do kina, gdzie ekran jest na całą ścianę. I widzę wszystko dokładnie.
  • Mnie to przypomina akwarium – śmiała się mama, też nauczycielka z zawodu. – A ludzie w tym zbiorniku pływają jak ryby.
  • Takie radio z widokiem – lekceważącym tonem ciągnął ojciec. – Trzeba przy tym siedzieć i się wpatrywać. A przy radiu można jeszcze coś robić. Choćby obiad gotować. Albo poczytać coś ciekawego przy muzyce. Poza tym program telewizyjny jest nadawany tylko przez kilka godzin, a radio gra cały dzień.
  • Ale gdyby tak widzieć bohaterów „Matysiaków” albo „W Jezioranach”, to byłoby ciekawie – rozmarzyła się mama.
    Jednak technika szła do przodu. Po kilku latach już wszyscy mówili o telewizji, że każdy kulturalny człowiek powinien ją oglądać. Kto nie ogląda telewizji, ten jest zacofany ćwok. Tematem rozmów towarzyskich w niedzielne popołudnia stał się krawat Jana Suzina, życie prywatne Edyty Wojtczak – popularnych prezenterów. Przez cały tydzień roztrząsano morderstwo popełnione w teatrze sensacji „Kobra”. Bohaterowie „Matysiaków” i „”Jezioran” zaczęli schodzić na dalszy plan. Ważniejsi byli młodzi, którzy wystąpili w serialu „Wojna domowa”.
    Tylko jednej jesieni słuchali zagranicznych stacji codziennie i czekali z niepokojem na gazetę. Trwał „kryzys kubański”. Obawiali się wszyscy wojny. W sklepiku wykupiono cukier, sól i mąkę. Na wieś do dziadków przyjechała wtedy dziewczynka z miasta, córka wojskowego, oficera „Czerwonych beretów”. Miała na imię Basia. Chodziła do grodziskiej szkoły przez kilka tygodni. Była jakaś inna, czysta, delikatna, schludna, grzeczna. A przede wszystkim delikatna, krucha. Chłopcy bali się jej dotknąć, w obawie, że zrobią jej krzywdę, że się stłucze na drobne kawałki jak filiżanka z porcelany. Kiedy wyjechała – została jakaś pustka. Zbyszek nawet żałował, że napięcie między światowymi mocarstwami USA i ZSRR, opadło. Chruszczow ustąpił Johnowi Kennedy’emu, rakiety radzieckie wycofano z Kuby. Wojny nie było. Basia wyjechała. Została nuda, jakiś żal.
    Na świecie niewiele się działo, co kilka dni ZSRR albo USA umieszczały szpiegowskie satelity na orbicie, robiły próby jądrowe. Wieczorami ojciec słuchał „Radia Wolna Europa” albo „Głosu Ameryki”. Nie zawsze możliwy był odbiór z powodu zagłuszarek, które czyniły straszny warkot, jakby pracowało kilka traktorów.
    Do Pińczowa wyprawiano się po ubrania i po słodką wódkę ratafię, specjalnie kupowaną na imieniny mamy, albo do księgarni po płyty. Chciałem kupić sobie long play „Czerwonych Gitar”, ale go nie było, za to oglądałem płyty Bohdana Łazuki i Violetty Villas. W Pińczowie obowiązkowo szło się do parku, żeby popatrzeć na kolorowe ryby w stawie, na środku którego tryskała pióropuszami wody fontanna. Trzeba było uważać, żeby mokry pióropusz, niesiony podmuchem wiatru, nie zmoczył włosów i ubrania.
    Na co dzień, po chleb, wędliny, na drobne zakupy, a także żeby uzupełnić braki w garderobie, na jesień czy zimę, jeździło się do Wiślicy. Tam, przy wielkim placu Solnym, ze starym słupem kamiennej kapliczki, jakby zastygłym w czasie od średniowiecza, stały niskie, zapadnięte w ziemię piekarnie, gdzie pachniał radośnie świeży chleb.
    W kiosku Ruchu można było kupić sobie kolorowego żołnierzyka z plastiku, husarza albo już z nowszych czasów: cekaemistę czy strzelca wyborowego. Żołnierze z plastiku byli uzbrojeni jak przedwrześniowa polska armii, choć znawcy mówili, że tak uzbrojeni byli żołnierze brytyjscy, a wszystkie nasze żołnierzyki to kopia angielskich figurek. Niektórzy mieli hełmy typu Adrian, z grzebieniem, jak sanacyjne wojsko, było to duże niedopatrzenie władzy ludowej i dopiero dekadę później pojawiły się żołnierzyki Ludowego Wojska Polskiego z kałasznikowami, jak należy.
    Jednak najlepszych, najpiękniejszych, przyciągających wzrok żołnierzyków kupował Zbyszkowi w sklepiku zwanym „śmietnikiem” w Kielcach, jego rówieśnik, Mirek, syn woźnej szkolnej. Mieszkał u swojej ciotki i chodził do szkoły w Kielcach, na wieś do rodziców przyjeżdżał tylko na wakacje letnie i zimą na ferie. Nawet nie chciał wyjeżdżać, lubił pasać krowę, wałęsać po pagórkach wapiennych, ale musiał, nie miał innego wyjścia. Zbyszek nie zazdrościł mu miasta, chociaż wiedział, że musi tam pojechać po ukończeniu podstawówki, na dalszą naukę. Na razie słuchałem opowieści Jurka jak żyje się w mieście. Chciał codziennie chodzić do kina, do biblioteki, kupować kolorowe czasopisma. Tak, miasto to brak nudy.
    ***
    Gazeta codzienna „Słowo Ludu” wcale nie trafiała do naszych rąk codziennie, bowiem listonosz, pan Buras, zawsze w mundurze przepisowym i w czapce, z czarnym, krótko ostrzyżonym wąsikiem, lubił zasiedzieć się u gościnnego gospodarza przy szklaneczce piwa albo kieliszku czegoś mocniejszego i nie docierał w efekcie do szkoły, która była jego ostatnim przystankiem. Czasem tylko szedł jeszcze pod las albo na dalsze przysiółki rozsiane po polach, kiedy miał list polecony albo powiastkę urzędową Zajęty pracą w gospodarstwie czasem zaniedbywał swoje obowiązki albo był niedysponowany, czy wypadł mu wyjazd do Wiślicy lub do Pińczowa. Przynosił potem nawet trzy zaległe numery gazety naraz.
    Nie stanowiło to dla nas żadnej różnicy, program radiowy się nie zmieniał, te same cykliczne audycje miały stałe godziny nadawania, słuchaliśmy głównie „Wędrówek muzycznych po kraju”, „Muzyki i Aktualności” oczywiście słuchowisk „W Jezioranach” i „Matysiaków”, a ja napawałem się Studiem Rytm prowadzonym przez Piotra Kaczkowskiego o szesnastej, gdzie puszczano muzykę młodzieżową czyli tak zwany big-beat. do kina i tak się nie wybieraliśmy, owszem było więcej do czytania kryminalnej powieści Zaydlera-Zborowskiego w odcinkach.
    Pińczów był całkiem niedaleko, jeździło się tam głównie po zakup ubrań, butów. Zbyszek najbardziej lubiłem nową wielką przeszkloną księgarnię imienia Adolfa Dygasińskiego, która usadowiła się przy Rynku. Kusiła na wystawie nowiutką, lakierowaną, kolorową okładką książka Szklarskiego „Tomek na wojennej ścieżce”, ale ojciec nie chciał jej kupić, bo uważał, że wystarczającą ilość książek posiada szkolna biblioteka, a przecież jeszcze była na wsi biblioteka gromadzka. Zresztą raz w roku, jesienią ojciec przywoził nowości do szkolnej biblioteki, którą prowadziła mama. Wieczorami wypełniała wielkie księgi biblioteczne oprawne w czarne, grube tekturowe okładki specjalnym rodzajem pisma „druczkiem”, bo kończyła kurs kaligrafii i bardzo była dumna ze swoich umiejętności pięknego pisania.
***

Wikary zakupił nowiutki telewizor i zainstalował go w swoim pokoju na plebanii. Ksiądz proboszcz był wzburzony, poczuł się zagrożony na swoim własnym terenie, oto runęły mury Jerycha, szatański wróg zalągł się w samej twierdzy Boga, ale nie bardzo wiedział, jak postąpić wobec tak zuchwałego postępku młodego kapłana. Wiedział, że telewizja sączy jad świeckości i rozpusty w głowy otumanionych ludzi, ale wikary deklarował, zresztą już po zakupie odbiornika, że interesują go głównie transmisje sportowe, zawody lekkoatletyczne i kolarski Wyścig Pokoju, a także westerny, ale oglądał też w towarzystwie młodzieży wiejskiej, nadawane wieczorem, zachodnie filmy fabularne, pełne pocałunków i westchnień, które to sceny proboszcz określał jako „rozpustę”.
Plebania to nie świetlica wiejska ani jakiś tam klub czy kawiarnia . Proboszcz nie dowierzał własnym oczom, kiedy widział na korytarzach i pokojach starej plebanii, te dojrzałe pannice na wydanie z wydatnymi biustami, przeświecającymi spod rozpiętych bluzek i wydatnymi zadami wypiętymi szyderczo w niebo. Takiego widoku stare pochyłe mury plebanii nie widziały nigdy i zachodziła obawa, że zapadną się w ziemię ze wstydu. Zamiast o świętach kościelnych i życiu pobożnym, młodzi rozprawiają o „Bonanzie”, Kobrze, „Stawce większej niż życie”. I to kiedy, w czasie, gdy po wsi, od domu do domu, wędruje obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a ludzie wpadają w uniesienie religijne, do tego stopnia, że niektórzy swoich starych, niedołężnych rodziców przenieśli na powrót z chlewików i stajni, do domów.

***

Zadziwiające było, że kapitan Gera nie zachodził w odwiedziny do towarzysza Kozakiewicza, byłego emerytowanego sekretarza PZPR, twardego ideowca, wywalonego z funkcji po Gomułkowskiej odwilży, który zaraz po wojnie zakładał spółdzielnię produkcyjną a teraz, jak jakiś dziwak i odmieniec, biegał po polach, straszył ludzi i pilnował, aby podczas święta 1 maja nie pracowali. Być może Gera nie chciał psuć opinii byłemu sekretarzowi, a może w razie potrzeby wzywał go po prostu do siebie do Pińczowa i wysyłał służbowy samochód?
Podobno Kozakiewicz zaraz po wojnie wchodził do urzędu otwierając drzwi soczystym kopniakiem, bo to wydawało mu się postępowe, rewolucyjne, proletariackie i w duchu epoki. Wszak walczył z drobnomieszczańskimi przesądami i nie cierpiał wszelkich poduszeczek, dywaników, fotelików, serwetek, koronek, różnych – jak mawiał – fiu bździu i temu podobnych kiczowatych dupereli. To jego otwieranie drzwi kopniakiem weszło w legendę krainy. Całe województwo się z tego śmiało. Panie urzędniczki pisały w tej sprawie skargę do powiatu. Proboszcz Tarwa mówił na niedzielnym kazaniu o braku kultury wśród rządzących.
Aż zabronili Kozakiewiczowi takich chamskich i ordynarnych zachowań, z samego powiatu zabronili, bo nie dopuścili, żeby sprawa otarła się o województwo, albo nie daj Boże, żeby pismaki z gazet rzucili się na działaczy niższego szczebla, a na takich najłatwiej naskoczyć. – To są zachowania nie licujące ze sprawowaną funkcją – usłyszał na dywaniku w komitecie w Pińczowie. – Władza musi dbać o powagę urzędu – tłumaczył się potem sekretarz przed ludźmi, komentując swoje nowe, pańskie maniery. Wiernie powtórzył słowa jakie usłyszał stojąc na baczność przed biurkiem Pierwszego w powiecie.
Według Kozakiewicza, socjalizm szedł w złą stronę, ludzie myśleli tylko o umilaniu sobie życia, o wygodzie i pieniądzach, wracały przedwojenne nawyki, dlatego wieczorami słuchał Radio Tiranę, gdzie towarzysz Mijal, przeciwnik Gomułki, tłumaczył jak powinien wyglądać prawdziwy, rewolucyjny komunizm.
Kozakiewicz posuwał się nawet do tego, że oskarżał rządzących, iż są „czerwoną burżuazją” i myślą tylko jak żyć wygodnie, jak sobie bogato urządzić mieszkanie, kupić drogi i luksusowy samochód i jechać na wczasy do Bułgarii. Ojciec Kozakiewicza przed wojną, podczas strasznego kryzysu, emigrował za zarobkiem i przebywał we Francji, pracując w kopalni węgla. Tam zaraził się od żabojadów ideami lewicowymi, wstąpił do Komunistycznej Partii Francji. Wydalony z tego kraju, jako politycznie podejrzany, wrócił do Polski jeszcze przed wybuchem wojny. Podobno zgłosił się do obrony ojczyzny we wrześniu 1939 do wojska, ale zabrakło dla niego i innych ochotników karabinów. Niemcy chcieli go aresztować, kilkakrotnie nachodzili jego chałupę, ale uciekł do lasu i całą wojnę spędził w oddziale partyzanckim Maślanki. Nie uchroniło go to przed aresztowaniem przez NKWD i kilka miesięcy przesiedział w pińczowskim więzieniu. Czas spędzał w jednej celi z bezetami czyli byłymi ziemianami z okolicznych dworów i było to doświadczenie dla niego bardzo stresujące, bo oczytani dziedzice faszerowali go antykomunistycznymi historiami z okresu tzw. wielkiej czystki w Związku Radzieckim i przytaczając rozliczne przykłady mordów Stalina i biedy w rewolucyjnej Rosji oraz wielkiego głodu na Ukrainie.
Najbardziej denerwowało Kozakiewicza, że dziedzice stroją się w piórka obrońców ludu, choć przecież byli w jego najgłębszym przekonaniu, czerpanym z propagandowych broszur, wyzyskiwaczami i krwiopijcami. Najmniej antysowiecko przekonywał go mord w Katyniu, i nawet się o to nie kłócił, że nieprawda, że hitlerowska propaganda. A co tam, a niech tam, niech będzie, że to prawda, nawet przytaknął w końcu, gdyż przecież w Katyniu zginęli tylko paniczykowie, sanacyjne oficerki, a dla takich nie miał litości.
Nie mówił tego głośno, bał się moralnego potępienia ze strony społeczeństwa, ale myślał sobie w duchu, że może generalissimus słusznie postąpił, zarządzając egzekucję wrogów klasowych. Nie miał Stalin wyjścia, logika wojny. Lubił usprawiedliwiać „wodzów rewolucji”, jak ich nazywał w myślach. Przede wszystkim Lenina i Stalina, Berię mniej poważał, a Trockiego nienawidził, bo to przecież Żyd. Kozakiewicz zawzięty taki był na sanacyjnych wojskowych głównie z tego powodu, że narzeczoną odbił mu właśnie taki przystojny ułan z Grudziądza, w oficerkach wyglansowanych, który potem zaginął w wojennej zawierusze. Może nawet został rozstrzelany w tymże Katyniu, kto to wie, całkiem prawdopodobne.

  • Ale prymas Wyszyński znajduje drogę do serc ludzkich za wstawiennictwem Najświętszej Panienki z Częstochowy - mówił wikary. - Pamięta pani, kierowniczko, co się działo, kiedy wędrował Święty Obraz po domach, jaki duch był w narodzie, nawet starców z chlewików znoszono na pokoje, myto i odziewano. Inna rzecz, że potem znów wrócili do chlewików. Ale największym grzechem stomatolożki było, że kupiła książka Świderskiego „Oglądały oczy moje”, która szkalowała szlachetną postać kieleckiego biskupa Czesława Kaczmarka, prześladowanego niewinnie i więzionego. I nie tylko przeczytała tę książkę, ale pożyczała ją gronu nauczycielskiemu, a potem publicznie przed sklepem spożywczym dyskutowała o zawartych w tym paszkwilu nieprawdziwych zarzutach, kalumniach, oszczerstwach i plotkach, czym naraziła wiele osób na zgorszenie.
    ***
    Z ważniejszych wydarzeń tej wiosny – odbył się odpust na świętego Wojciecha i manifestacja pierwszomajowa pod pałacem Aleksandra Wielopolskiego w Chrobrzu. Zbyszek zauważył, jak wydoroślał ostatnio. Kiedyś odpust był dla niego wielką atrakcją: plastykowe żołnierzyki, pistolety tzw. korkowce, breloczki z „Bonanzą” wszystko to wydało mu się chłamem, śmieciem i kiczem.
    Patrzył na jarmarczne budy sklecone byle jak i przykryte brudnymi szmatami, brezentowymi płachtami, i sam sobie się dziwił, czym go tak w dzieciństwie podniecały te tandetne zabawki. Najadł się tylko lodów śmietankowych podawanych prosto z metalowej beczki na mleko, umieszczonej na furmance, od sprzedawcy z Wiślicy, znanego cukiernika, który dorabiał sobie sprzedażą lodów na okolicznych odpustach. Dzieci chciały przechytrzyć sprzedawców, próbując płacić przedwojennymi albo i carskimi monetami. Zbyszek, który miał większe kieszonkowe, kupował je za grosze, ponieważ był kolekcjonerem: zbierał znaczki, monety, widokówki i co tylko się dało.
    Pierwszego maja pogoda była niepewna. Brudne, szare chmury przewalały się nad Grodziskiem. Pod szkołę podjechały dwie furmanki, przystrojone biało-czerwonymi i czerwonymi flagami i transparentami. Pierwszą, która prowadziła cały orszak, jak co roku powoził nauczyciel, pan Olek, znany enfant terrible grodziskiej szkoły, znawca wina domowego i zapalony fotografik. Właściciel koni, stary chłop z wąsem, trochę był niespokojny o umiejętności pana Bolka w powożeniu końmi. Na furmance tej oprócz Zbyszka z ojcem, siedział także pan Schmitt, przezywany „Messerszmittem”, i pani Marzena, w kusej spódniczce, z narzeczonym Ryszardem, który zamierzał zakończyć karierę nauczycielską i przenieść się do pracy w SB w Pińczowie. Ostatecznej decyzji jeszcze nie podjął.
    Ozdobą furmanki był pan Schmitt, blisko sześćdziesięcioletni, szpakowaty, dystyngowany pan o ptasiej twarzy, z długim i chudym, zakrzywionym nosem, uważany powszechnie, zarówno wśród nauczycieli jak i chłopów, za dziwaka i oryginała, który nie krył się wcale z poglądem, że pierwszy maja to dla niego żadne święto. Prawdziwa polska uroczystość, to jest, owszem w maju, ale trzeciego, kiedy przypada rocznica uchwalenia Konstytucji, które to święto komuniści wykreślili z kalendarza.
    Pan Schmitt był przedwojennym nauczycielem, mieszkał w dworku, z którego wypędzono prawowitych właścicieli. Przezywano go Messerszmittem, jak niemiecki samolot myśliwski, choć wcale nie był człowiekiem groźnym dla otoczenia, a wręcz przeciwnie, zawsze uśmiechnięty, łagodny i uprzejmy. Nigdy nie krzyczał i nie bił, nie dawał nawet swoim uczniom “łapy”, co było powszednim zwyczajem wszystkich innych nauczycieli, starych i młodych. Więc nazywano go tak dla żartu, dla kontrastu z jego poczciwym a nawet trochę safandułowatym wyglądem i pewnie dlatego, że nazwisko jego miało brzmienie niemieckie.
    Miał nawet podobno, z powodu tego nazwiska, kłopoty w czasie wojny i okupacji. We wrześniu cofające się wojsko polskie podejrzewało go, w histerii odwrotu i poczuciu przegranej wojny, o szpiegostwo na rzecz Niemców. Ale jakoś cudem wybronił się przed sądem polowym, załamanych rozmiarami klęski, oficerów.
    Miejscowy dziedzic dał za niego słowo honoru, że to patriota polski i podejrzewanie go o sympatię dla Niemiec hitlerowskich, jest po prostu śmieszne. A potem sami hitlerowcy z powodu nazwiska namawiali go bezskutecznie, żeby podpisał volkslistę. Nie uląkł się jednak nawet gróźb wywiezienia go do Oświęcimia. Bowiem pan Schmitt był naprawdę patriotą polskim, w pełnym znaczeniu tego słowa. Kochał polską historię, literaturę i zabytki architektury.
    Mimo tej bohaterskiej postawy był nachodzony przez różnych „partyzantów”, którzy oskarżali go o donoszenie Niemcom. Po jednej takiej nocnej wizycie podejrzanej bandy, panu Schmittowi znikł z szuflady kieszonkowy zegarek, wielka przedwojenna, szwajcarska cebula. Kilka razy stawiano go pod płotem, ale jakimś cudem ocalał, choć w okolicy zastrzelono kilku niewinnych (jak się okazało po wojnie) ludzi, na podstawie fałszywych donosów.
    Głównie z oszczędności, chodził w przedwojennych pumpach, białych getrach na wiśniowych półbutach, kupionych w Kielcach, w sklepie Baty oraz w szelkach, bo uważał, że pasek od spodni źle działa na żołądek i przeszkadza w trawieniu pokarmów. Czasem spacerował z laseczką z czarną gałką, budząc wesołość wśród wiejskich podrostków, którzy spotykali go na drodze. Strój ten utrzymywała w nienagannej czystości jego żona, bardzo kulturalna, zrównoważona i miła pani. Nie przejmował się tym, że jego ubiór jest nieco archaiczny, bo jeśli jeszcze był w dobrym stanie, to niby dlaczego miał go wyrzucać?
    Czy dla nich, dla tego małżeństwa inteligentów wiejskich, którzy wszakże utrzymywali żywe kontakty z rodziną, pozostawioną w Krakowie, czas się zatrzymał w latach trzydziestych, przed wybuchem drugiej wojny światowej? Pan Schmitt wyglądał jak dinozaur, który przetrwał do naszych czasów, żywy relikt epoki dawno minionej, wyśmianej, wzgardzonej, oplutej, żyjącej jedynie w kabaretach, w satyrycznych rysunkach z “Przekroju”, którego roczniki leżały na strychu szkoły z braku miejsca w bibliotece, przedstawiających Augusta Bęc-Walskiego, przeżytek epoki, przedwojenny inteligent słuchający Londynu. Zbyszek widział nawet taki rysunek, wcale nie śmieszny, przedstawiający pana w meloniku z laseczką, z nadmiernie dużą głową z podpisem: „Słuchał, słuchał bibisyna, aż mu spuchła łepetyna”. Bibisyn, to miała być pogardliwa nazwa angielskiej stacji radiowej BBC.
    Ale pan Schmitt nie szedł na lep propagandy, może i dlatego, że rządowej radiostacji z Warszawy nie słuchał, gazet partyjnych nie czytał, a nawet ośmielał się głośno krytykować socjalizm, zwłaszcza w dziedzinie szkolnictwa, za co miewał nieprzyjemności w kuratorium oświaty w Pińczowie. W jego opinii poziom nauczania drastycznie się obniżył i ktoś z przedwojenną „małą maturą” dysponował większą wiedzą niż powojenny absolwent uniwersytetu, który dyplom zdobył zgodnie z hasłem „nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera”. Bo i ci powojenni, ludowi oficerowie, beczkowaci, o wielkich napchanych kapustą brzuchach i nadętych twarzach, czerwonych jak buraki, nie przypominali w niczym eleganckich, gładko wygolonych, smukłych, przedwojennych oficerów, w nienagannie skrojonych, pięknych mundurach, z szablami u boku. Tamci brzęczeli ostrogami na butach z wysokimi cholewami i nosili obowiązkowe, skórkowe rękawiczki. A unosił się nad nimi zapach koniaku, a nie siwuchy.
    Kapitan Gera z SB, uważał Messerszmitta za nieszkodliwego dziwaka, ale nie mógł przejść obojętnie wobec kogoś, będącego żywą i chodzącą propagandą sanacji. Tu się jednak funkcjonariusz służb mylił, bo pan Schmitt nie był zwolennikiem sanacji, nie był też zwolennikiem endecji ani chadecji, niezbyt cenił ludowców z kręgów „Wici” czy socjalistów, był państwowcem, o poglądach racjonalno-konserwatywnych.
    Na wszystkich nauczycielskich kursokonferencjach, naradach i szkoleniach organizowanych niemal co tydzień, gdzie wpajano marksizm, laickie wychowanie, obrzędy świeckie i propagowano walkę z Kościołem, pan Schmitt głosił potrzebę patriotyzmu opartego o wartości chrześcijańskie. Nie wiem, czemu należy przypisać, że zostawiono go w spokoju, pozwalając jednak uczyć jedynie w najniższych klasach. Może dlatego, że Messerszmitt był już za stary, żeby uczyć się innego zawodu, a może z praktycznego powodu braku kadry nauczycielskiej na wsiach.
***

Szkoła miała cztery izby, czyli sale lekcyjne, a poza tym korytarz będący równocześnie szatnią i pokój nauczycielski. I jeszcze mieszkanie kierownika – dwa pokoje z kuchnią. Budynek trzymał się krzepko. Postawiono go ponad sto lat temu z miejscowego kamienia wapiennego, tego samego, z którego zbudowany był kościół i dzwonnica. W dokumentach budynek pojawił się za cara Mikołaja. Po ostatniej wojnie dobudowana do niego z cegły w latach powojennych dwie sale lekcyjne, pokój nauczycielski i szatnię.
Starsza część budynku zapadła się w ziemię i do klas schodkach w dół. Jesienią korytarzyk był pełen miejscowego, tłustego błota, bo oczywiście nie używano kapci. Nie było też sali gimnastycznej a wuef odbywał się tylko latem, na placu przyszkolnym. Tam nauczyciele kopali dół i wypełniali go piaskiem, żeby można było skakać w dal i wzwyż. W szczypiorniaka grało się do upadłego, mimo że teren był mocno nierówny. A przy samej szkole było boisko do siatkówki. Kiedy nie było rozwiniętej siatki grało się w dwa ognie. Ziemia była tam udeptana jak na klepisku. Miała żółty, gliniasty kolor. Na wiosnę trzeba było obok boiska kopać małe rowki odpływowe, gdyż topniejące śniegi spływały spod wyżej położonego kościoła i dalej z wąwozów położonych wyżej nad kościołem, tworząc kałuże i małe rozlewiska. Niemalże strumyki spływały z tego garbu Grodziskiego, gdzie kiedyś stal zamek i skąd Łokietek jechał konno na czele swojej drużyny w drodze do Wiślicy tworząc nowe wąwozy i pogłębiając erozję gleby.
Za figurą Frasobliwego teren opadał i tworzył naturalną platformę nad przepaścią (tam wybierano kiedyś kamień na budowę kościoła) i w miejscu tym, obok starej opuszczonej stodoły, często w czasie odpustów i niedziel ustawiana była karuzela, ku uciesze wiejskiej dzieciarni. W dół do drogi prowadziło jakieś sztuczne wgłębienie, półokrągłe, podobno tam znajdował się taśmociąg, kiedy jeszcze w tym miejscu wybierano kamień, teraz ten wąwóz sztuczny, stworzony niegdyś przez ludzi, zarósł trawami i kępkami głogów. Dalej ciągnęły się wyrobiska dawnych kamieniołomów, pamiętających jeszcze średniowiecze, wieziono stąd kamień na budowę kościoła w Wiślicy, a na samym horyzoncie majaczyła wielka góra – Zawinnica.
Wzgórze, na którym stał kościół i obok niego szkoła, było tylko stopniem do wzgórza jeszcze wyższego, a właściwie długiego na wiele kilometrów garbu. Jakby od północy zachodził na naszą wioskę jakiś obcy biały kontynent, który nagle zatrzymał się w pędzie. Na zachodnim krańcu tego garbu, gdzie teren wznosił się najwyżej było grodzisko, a właściwie wały obronne i fosa. Na zboczach góry rosły dziewięćsiły i miłki. Dziko tu było i tajemniczo. Dalej na zachód teren opadał urwiskiem, niemal pionowo, niżej wiły się głębokie wąwozy, na brzegach porośnięte kolczastymi krzewami, a dalej szumiał las, pełen grzybów.

***

U stóp wzgórza kościelnego stała biało pomalowana remiza, zbudowana już po wojnie, kryta czerwoną dachówką z syreną strażacką umieszczoną na dachu. Odbywały się tu prawie co niedzielę zabawy ludowe, na ubłoconych deskach ustawionych na placu przed budynkiem. Kiedy błoto wysychało, powstawał biały kurz, który wgryzał się w oczy i w ubrania tanecznikom. Zimą we wnętrzu dawano przedstawienia, bo remiza posiadała scenę teatralną. Pani Świtalska przygotowywała dziecięce spektakle, w których ja również występowałem, na podstawie scenek dramatycznych, jakie drukowało pisemko dla dzieci „Płomyczek”. Publika zawsze dopisywała, trzeba przyznać, ludzie przychodzili tłumnie, głowa przy głowie, gęściej niż w kościele na sumie. Przytupywali tylko nogami, bo mróz czasami chwytał siarczysty.
Mama Zbyszka szyła ze starszymi dziećmi jakieś stroje z bibułek kolorowych, czerwone, spiczaste czapki krasnali, pelerynki niebieskie, spódniczki. Byli przejęci, bo najpierw dużo prób, a potem, jak to uroczyście brzmiało – spektakl. Na zabawach strażackich pod remizą przygrywały kapele z sąsiednich wsi, mniej lub bardziej bogate w instrumenty, ale zawsze był ten podstawowy zestaw: harmonia, perkusja, trąbka, skrzypce. Wieczorne granie toczyło się po polach, łąkach, przywabiało spóźnionych i zapominalskich. Kawaler, który chciał zaimponować wszystkim obecnym zamawiał melodię u szefa orkiestry i w przerwach wrzeszczał, nie zawsze melodyjnie, swoje krótkie, czterowersowe przyśpiewki. Marynarkę musiał mieć rozpięta, żeby jej poły powiewały jak skrzydła ptaka i musiał koniecznie przytupywać z całej siły.
Jeszcze telewizja nie weszła do domów i nie rozpanoszyła się na dobre. W remizie stał mały telewizor, o nazwie „Wisła”, Strażacy nie bardzo umieli go obsługiwać, Kruchy był, plastikowe pokrętło zaraz jakiś domorosły mechanik ukręcił mocarnymi strażackimi dłońmi w myśl żartobliwej zasady „dać chłopu zegarek”. Wszedł kiedyś do remizy, cicho było, ciemno, szarówka, spod sufitu, przez wąskie podłużne okienka wpadały ostatnie długie i czerwone promienie, może dwie lub trzy osoby ma rozchwierutanych krzesłach, wokół sikawki, motopompa pod brezentem, śmierdziało smarem jakoś metalicznie, telewizor był włączony, obraz nieustanie kręcił się jak na beczce, nikt nie umiał go uregulować, może myśleli, że tak musi być, może było im to całkowicie obojętne? Leciał Dziennik TV prowadzony przez popularnego spikera – Andrzeja Kozerę. Ciągnęły się nudne komunikaty o amerykańskiej wojnie w Wietnamie, o neofaszystach z NRF, a potem o sukcesach Związku Radzieckiego.
Nagle pewna wiadomość go zastanowiła. Zbyszek usłyszał z czarodziejskiej skrzynki komunikat o śmierci wybitnej pisarki, pani Marii Dąbrowskiej. Pamiętał jej dwie książeczki „Marcin Kozera” i „Uśmiech dzieciństwa”, bardzo mu się podobały, wzruszające. U jago mamy na nocnym stoliku leżały „Noce i dnie”, ale tamta powieść jakoś go nie pociągała, zbyt gruba, po prostu nudna śmiertelnie i chyba zbyt trudna, odkładał jej przeczytanie na później, w końcu słyszał od ojca, że to miała być jego obowiązkowa lektura w szkole średniej, więc po co się spieszyć?. Na ekranie telewizora pokazywano fotografię pani o dziecięcej twarzy, krótko ostrzyżonej, na pazia. W tym samym roku zmarł dziadek Józef, który kiedyś walczył z Japończykami w Mandżurii.
Ale najważniejsze były przedstawienia teatralne, przygotowane przez pana Górniaka, który nosił przezwisko Spolibułka (nikt inaczej tak o nim nie powiedział, ponieważ w młodości uczył się niezbyt szczęśliwie na piekarza, a nie miał w tym kierunku żadnych uzdolnień ani chęci). Niestety, sztuki pana Górniaka, istniejące tylko w rękopisach zostały wypożyczone do pisania pracy naukowej przez dwie studentki etnografii z Krakowa i przepadły. W remizie odbywały się także choinki dziecięce i zabawy sylwestrowe dla dorosłych z kotylionami.
We wrześniu zaczęły się chłodne poranki, potem w ciągu dnia wyblakłe słońce znów zaczynało dogrzewać, w południe nawet do trzydziestu stopni, wieczorami już trzeba było wkładać swetry. W sadzie Świtalskich dojrzewały gruszki i śliwki węgierki. Te ostatnie najsmaczniejsze w całym powiecie. Poprzedni kierownik szkoły, pan Janosik, przyjeżdżał specjalnie do nas na popołudnie, żeby jeszcze przypomnieć sobie ten niepowtarzalny smak śliwek, biorący się podobno z wapiennych kamieni, na jakich leżał urodzajny less. Było niesłychanie cicho w powietrzu, jakiś spokój nieziemski, z góry płynący. Zjeżdżali się nauczyciele na stancje, głownie nauczycielki, młode dziewczyny, świeżutko po studiach.
Na podwórzu przed południowym gankiem rozlegało się ostre, histeryczne szczekanie, to pies Karuś wyczuł obcego, młodą nauczycielkę, w sweterku białym i kloszowej spódnicy, białej w ciemne koła, która stała przy furtce nieśmiało, w wielkiej fryzurze, jakie były wówczas modne, na „kociaka”, wzory można było znaleźć w ostatnim numerze „Przyjaciółki” i rozpoczynał swój rytualny wściekły jazgot. Zbyszek chwycił go po prostu pod brzuch i zamknął w kuchni. Niestety, przez kuchnię, korytarz i ganek północny Karuś obiegł szkolę wokoło i stanął nagle za plecami nauczycielki. Zbyszek zmartwiał z przerażenia, ale Karuś też się wystraszył, że znajduje się poza ogrodzeniem i stuliwszy ogon pod siebie przesmyknął się obok nóg nauczycielki cichcem. Dopiero jak znalazł się na swoim podwórzu, znów zaczął harmider. Ale świadom był swojej kompromitacji. Tego że na zewnątrz ogrodzenia traci odwagę i doszedł do wniosku, że najlepiej udać znudzonego i zblazowanego, odwrócił się tyłem, dając znak, że nauczycielka w ogóle go nie interesuje i poszedł niespiesznym truchtem, merdając ogonem, do sadu na kocyk.

***

Sto metrów poniżej szkoły, u stóp wzgórza, na którym obok siebie stały budynki kościoła, plebanii i szkoły (sto lat wcześniej podobno i karczmy z zajazdem), na białym placu pod remizą strażacką szykowały się do wyjazdu na manifestację następne furmanki. Plac był biały, bo remiza i cały teren wokół położone były na wapiennych marglach.
Przede wszystkim wsiadali na fury strażacy, w przepisowych granatowych mundurach, w regulaminowych czapkach, niektórzy już mieli lekko w czubach, na „gumkach” czyli furmankach z ogumionymi kołami, siadała młodzież szkolna z transparentami po wodzą nauczyciela, pana Olka. Nad wszystkim czuwał sołtys Gimzia. Strażacy zabierali ze sobą własne wiktuały, kaszankę, kiełbasę, salceson, chleb i oczywiście wódkę z czerwoną kartką, a w butelkach po oranżadzie – słodzoną herbatę. Wszystko owinięte w szary papier, przetłuszczony, który potem w Chrobrzu, w parku margrabiego będzie służył za obrusy położone na trawie. Jeden młokos przeraźliwie kręcił ręczną syreną. Harmonista zawodził uparcie „Złoty pierścionek”, choć powinien raczej grać pieśni rewolucyjne.
Pan Olek zaciął batem konie i ruszyli w drogę. Z tyłu dołączyli na swoich furkach strażacy. Nauczyciel Olek był przeciwieństwem pana Schmitta, ciągle w ruchu, w podróży, w działaniu, nie znosił bowiem bezczynności. Miał około 35 lat, krótko ostrzyżone włosy, był niewysoki, krępy, silny i wysportowany. Bardzo szybko łapał kontakt z chłopami, zapraszał ich często na swoją kwaterę i częstował domowym winem, które burzyło się w licznych gąsiorach albo nalewką z owoców, jakie prokurował w licznych słojach stojących szeregiem na parapetach okiennych.
Ale nie był alkoholikiem, pijał w gruncie rzeczy bardzo mało, nawet na zabawach i weselach, na które go zapraszano, a on nigdy nie odmawiał. Wypijał parę kieliszków dla kurażu, dla smaku przy tłustym jedzeniu, wolał częstować innych, patrzeć jak się otwierają, jak opowiadają różne sekrety, bo lubił być dobrze poinformowanym. Ale nie, żeby donosić, tym się brzydził, szeptano, że to on, uderzył donosiciela, przez którego kierownik Batuk dostał dwa lata za krytykowanie kołchozów w Polsce. Obce mu były drobnomieszczańskie zachwyty nad ciepłą wodą w kranie i bamboszami oraz własnym samochodem. Lubił swoje spartańskie życie, nawet bieganie za stodołę za potrzebą, był zahartowany, humor nigdy go nie opuszczał. Ciągle jeździł po świecie, wszędzie miał kolegów, kumpli. No, dusza człowiek, jak mówili. Do rany przyłóż. Do tańca i do różańca. W dodatku uczynny. Każdemu pomógł, kto go o to poprosił.

  • Koleżeński. Zaprzyjaźniony z cała kawalerką. Księży nie lubi. Do ustroju obojętny – jak zapisał lapidarnie w swoim notesie kapitan Gera. A może tylko dobrze się kamuflował? Do kościoła chodził, ale jak miał nie chodzić? Przecież nie mógł się odciąć od chłopaków, z którymi się przyjaźnił? W niedzielę pod kościołem to było najważniejsze zgromadzenie kawalerki z całej gminy, wymieniano uwagi o dziewczynach, o ostatniej zabawie czy weselu, umawiano się na wyprawę do sąsiedniej wsi, komentowano, kogo powołano do wojska, kto się ożenił, kto sprokurował bachora, jaki kto ma motocykl, wuefemka dobra tylko dla dziadków albo dla listonosza pana Burasa, który jednak wolał rower, wueska już lepsza, ale najlepszy junak. Pole można nim orać. Pod każdą górę wyjedzie. Smok nie maszyna.
    był notorycznym kawalarzem, nieustanne sypiącym anegdotami jak z rękawa, prenumeratorem pisma satyrycznego „Karuzela”, na którym szlifował swój dowcip, gdzie na pamięć uczył się anegdot i namiętnie rozwiązywał krzyżówki. Rozwiązania wysyłał skrupulatnie na adres redakcji. Nigdy jednak nie otrzymał żadnej nagrody, choć krzyżówki rozwiązywał prawidłowo. Zdenerwowany tym brakiem szczęścia czy może niesprawiedliwością losu, napisał do redakcji liścik: „Dziesięć lat grałem i g… wygrałem”.
    Już w następnym numerze redakcja zamieściła komunikat, że pan Olek ze wsi Grodziska, wygrał mnóstwo nagród, w tym termofor, kubki do kawy, szachy z imitacji kości słoniowej, nocną lampkę, latarkę ręczną, nóż ozdobny do otwierania korespondencji, poduszkę elektryczną, termos itp. Przyszła pocztą wielka paczka, ale nagrody były tak niepraktyczne dla starego kawalera, że rozdał je prawie wszystkie wśród kolegów nauczycieli. Kierownik Mateusz dostał poduszkę elektryczną, bo skarżył się na korzonki. Pan Olek sobie zostawił tylko długą latarkę ręczną na kilka baterii, bo ta akurat w jego nocnym kawalerskim życiu, była bardzo pomocna.
    Wszystkie furmanki szeregiem ruszyły polną drogą w stronę Błot. Wiał ożywczy wiaterek, chmury się przecierały i słoneczko zaczynało dogrzewać. Proboszcz Tarwa obserwował wyjazd kolumny zza firanki. Zresztą życzliwi już mu doniosą, kto najbardziej się angażuje w świętowanie komunistów. Do takiego raczej ksiądz nie pójdzie z kolędą na Boże Narodzenie, niech sąsiedzi wiedzą. Trzeba wybierać: albo Kościół, albo bożek komunizmu.
    Za to wikary Gurda uważał, że proboszcz Tarwa zasypia gruszki w popiele. - Kościół musi się unowocześnić – przekonywał wczoraj wikary proboszcza. – A może by tak elektryczne gitary zakupić i chłopaków przyciągnąć do Kościoła, niech grają na mszy, przecież już modne są „msze bitowe”. I właśnie dzisiaj w to święto komunistów, wikary podjął nieodwołalną decyzję: – Kupuję telewizor.
    Przecież można z programu wybrać pozycje poświęcone kulturze, teatr, a zwłaszcza sport, propagandy oglądał nie będzie. Tylko tak można przyciągnąć młodzież. Już wspomniał o tym proboszczowi, który nie zakazał, ale prosił o zastanowienie, namysł. Ale wikary już się zastanowił, a czekać nie ma na co, zwłaszcza, że niedługo zaczyna się Wyścig Pokoju, a kto by nie chciał zobaczyć kolarzy?
  • Nie uważacie państwo, że trochę to dziwne: święto komunistyczne w ogrodach margrabiego? – zapytał ironicznie się uśmiechając pan Schmitt.
  • Ani trochę – zaperzył się pan Rysiek, który od momentu, kiedy postanowił wstąpić do SB doszkalał się politycznie i światopoglądowo na podstawie broszur, jakie przywiózł mu kapitan Gera. – A nawet uważam to za bardzo symboliczne, że w parku margrabiego lud pracujący miast i wsi obchodzi swoje święto. Oznacza to ni mniej ni więcej, że teraz w tym szlacheckim parku mogą się bawić dzieci chłopskie, które kiedyś miały tam wstęp wzbroniony.
  • A nie wydaje się panu dziwne, że na święta komunistów to zgania się ludzi pod przymusem?- Ja nie znam takich przypadków – powiedział pan Ryszard nieco urzędowo.
    – Wszyscy moi znajomi świętują z radością i bez najmniejszego przymusu. - Ale kapitan Gera spisuje tych chłopów, którzy w święta państwowe pracują w polu.
  • Ach, to tylko tak edukacyjnie, troszkę postraszyć, ale przecież nawet ksiądz Tarwa daje rozgrzeszenie tym, którzy uwijają się przy żniwach i nie przychodzą na mszę w kościele.
  • Dajcie już spokój tym dyskusjom politycznym – denerwowała się pani Marzena i obciągała zbyt kusą szarą spódniczkę.
    Bała się przy tym bardzo, żeby wystające z siedzenia ostre źdźbła słomy nie zniszczyły jej pończoch. Przedwczoraj była w Pińczowie i zrobiła sobie trwałą ondulację, która teraz błyszczała w słońcu. Na ramionach miała zarzucony czerwony sweter z rękawami.
    Po minięciu Błot dostali się na szosę asfaltową i pędzili teraz szybciej, a przy tym przestało tak trząść jak na polnych drogach. Ptaki nawoływały się w wysokich topolach, w kapliczkach przydrożnych widać było świeże kwiaty. W końcu zaczynał się maj – miesiąc Maryjny.
    Przed pałacem w Chrobrzu już stali szeregami uczniowie z poszczególnych szkół, z tyłu strażacy. Najpierw przemawiali notable miejscowi, czytając z kartek slogany, jakie codziennie można było usłyszeć w radiu albo poczytać w gazecie „Słowo Ludu”. Potem włączono megafony i transmitowanie przemówienie pierwszego sekretarza partii – Władysława Gomułki.
    Przemówienie przeciągało się, uczniowie szeptali między sobą, chichotali i robili sobie różne docinki. Ptaki śpiewały wśród zabytkowych platanów i egzotycznych drzew parku margrabiego. Słońce zaczynało świecić ostro, ludzie przesuwali się nieznacznie w cień, szeregi kruszyły się i łamały. Z tyłu przygotowywał się do występów zespół folklorystyczny jaki prowadziła pani Bartoszowa, znana artystka, która korespondowała z aktorką Niną Andrycz i podobno w młodości były przyjaciółkami.
    Pani Bartoszowa wyglądała wspaniale, w białej długiej sukni, w białych rękawiczkach do łokci i w szerokim kapeluszu, na którym piętrzyły się kwiaty. Zazdrośnicy szeptali, że ubrała się jak hrabina, a to przecież proletariackie święto. Ale nikt ich nie słuchał. Wszyscy niecierpliwie wyczekiwali, kiedy pierwszy sekretarz zakończy swoje długie i nudne przemówienie, aby ruszyć do straganów, do zakąsek, lodów, oranżad, kiełbasek z rusztu, a także zabawek dla dzieci, loterii fantowej i czego tam nie ma na odpustach.
    Tylko świętych figur z gipsu – nie było, ani żadnych dewocjonalii. Czuwali nad tym milicjanci i kapitan Gera, który w płaszczu ortalionowym z podniesionym kołnierzem, przemierzał równym krokiem teren pałacowych ogrodów margrabiego.
    ***

Mama Zbyszka miała swoje sprawy w kuchni i na podwórku. Ciągle była zajęta pracą, a to w domu, a to przy kurach na podwórzu. Codziennie na stolnicy wyrabiała ciasto na domowy makaron, sypała mąkę, formowała ją na kształt góry wulkanicznej, do otworu wlewała trochę wody i wbijała jajka. Potem wyrabiała ciasto, wałkowała je cienko, a na koniec kroiła ostrym nożem na drobniutkie niteczki. Od tego krojenia miała kilka starych blizn na palcach. Jej makaron był najcieńszy w świecie, co do tego Zbyszek nie miał wątpliwości. Również jej mizeria z ogórków, z czego była bardzo dumna, była bardzo cienko pokrojona. Lubił jej asystować w kuchni podczas gotowania, oczywiście raczej symbolicznie, podając tylko produkty, mogli wtedy swobodnie porozmawiać. Bo zazwyczaj mama Zbyszka nie miała na to czasu.
Jeszcze wieczorami musiała się przygotowywać do lekcji i sprawdzać uczniowskie kajety, zarówno te ładnie oprawione w szary papier, podkreślona lekcja i temat, oraz, innym kolorem, wnioski – czyli zazwyczaj dziewcząt i te usmolone i wymięte, „jak z gardła wyjął” mówili nauczyciele – czyli kajety chłopaków. Nigdy nie lekceważyła tego zajęcia, wszystkie zeszyty były starannie sprawdzone na bieżąco, wszystkie błędy podkreślone czerwoną kredką, na dole kartki zamaszysty podpis nauczyciela. A przecież musiała jeszcze przygotować się do lekcji, powtórzyć sobie wiadomości, sporządzić konspekt.
Ciągle martwiła się czy starczy chleba, wędlin, masła. Kiedy jeszcze mieli krowę, to sami wyrabiali masło i często wieczorami po zachodzie słońca, kiedy niebo zabarwiało się na ciężką czerwień, Zbyszek pił mleko prosto od krowy, jeszcze ciepłe i pieniste, siedząc na progu ganku często w towarzystwie dziadka, który przyjeżdżał w odwiedziny.
Ale najbardziej niepokoiła się o wodę, ponieważ przy szkole nie było studni. Najbliższa studnia, po drugiej stronie drogi, znajdowała się w obejściu księdza proboszcza Tarwy. Ale ojciec Zbyszka nie lubił tam zachodzić, bo ksiądz niezbyt chętnym okiem patrzył na każdego intruza a jeszcze czasem powiedział jakieś ostre słówko. A czasami po prostu furta w ogrodzeniu była zamknięta. Dlatego pani Stanisława miała zawsze kilku starszych uczniów w pogotowiu, których prosiła o przyniesienie wody ze wsi. Chłopaki brali gruby mocny kij, który wkładali pod kabłąk wiadra z wodą i drapali się pod górę. Zawsze był zapas wody w wiadrach na kilka dni, a czasem wlewało się ją nawet do wanny, która potem służyła przy sobotniej kąpieli.
Kilka razy jednak Zbyszek wybrał się z ojcem w obejście plebanii po wodę. Studnia była bardzo głęboka, aż zawróciło mu się w głowie, miała kołowrót z dwóch stron i mogło nim kręcić dwóch ludzi. Lustro wody było tak małe, że przypominało jego kieszonkowe okrągłe, odpustowe lusterko, z podkolorowanym zdjęciem Brigitte Bardot na odwrocie, ale w pogodny dzień odbijało się tam małe, połyskliwe słoneczko.
O tej studni usłyszał Zbyszek od pana Soi, męża woźnej, który kiedyś pracował na plebanii jako woźnica, opowieść, że w czasie wojny jacyś nieznani bandyci utopili w niej młodego Żyda o imieniu Lewek, czyli Lew (jak Tołstoj, pomyślał Zbyszek, bo czytał właśnie „Annę Kareninę” tom pierwszy), który uciekł z Wiślicy, tułał się po polach, lasach i wąwozach. Przychodził do gospodarzy i pomagał w gospodarstwie, drew narąbał, sieczki urżnął, za trochę jedzenie. I utopili, w księżej studni, czemu w księżej, czemu tu a nie gdzie indziej? Czy zrobili to na złość poprzedniemu księdzu, który nie lubił Żydów i masonów, ale z partyzantami lewicowymi też zadzierał – nie wiadomo?

***

Co roku na wakacje do rodziców przyjeżdżał Mirek Sowa, syn pani woźnej szkolnej.. Matka wysłała go do miasta, do siostry, żeby łatwiej zdobył wykształcenie. Zbyszek spędzał z nim dużo czasu.. Strzelaliśmy też ze szkolnego łuku do ciężkich powolnych wron, które gardłowym ironicznym krzykiem kwitowały pogardliwie nasze nieudolne próby zbliżenia się w umiejętnościach strzeleckich do Wilhelma Tella i Robin Hooda.
Wędrowali w wysokich trawach po zarośniętych krzewami głogu i berberysu wąwozach, zaglądając ciekawie w ciemne, wydrążone w glinie jamy, w których chronili się przez zagładą w czasie wojny Żydzi, zbiegli w pola z pobliskiej Wiślicy. Nigdy nie odważyli się zejść się do tych schronów, częściowo zasypanych kawałami gliny, które odpadły od stropów. A tylko marzyli o jakichś pirackich skarbach. Zresztą chłopi wyorywali jakieś starożytne szable, a jeden znalazł garnek pieniędzmi.
zajadając poziomki, maliny i jeżyny. Najsłodsze poziomki rosły pod lasem, za górą Zawinnicą, w głębokich wąwozach, gdzie lodowiec porzucił wielkie głazy porosłe mchem, podobne do przedpotopowych zwierząt, dawno wymarłych mastodontów czy dinozaurów. Tm w dusznym mikroklimacie, na stokach głębokich jarów, rosły najrozmaitsze krzewy, wśród splątanych gałęzi i korzeni kryły się jednak jadowite żmije.
Czasem zachodzili do cienistego, wilgotnego lasu, zwanego przez starych ludzi „księżym gajem”, zawsze pełnego grzybów, gdzie również nie brakowało miejsc groźnych, związanych z wojną. Można było bowiem natknąć się na zardzewiałe niewybuchy albo potknąć się o dziurawy hełm żołnierza polskiego z kampanii wrześniowej. Pod samym lasem, na skrzyżowaniu dróg, stał drewniany krzyż, postawiony podobno do odpędzenia zarazy dżumy czy cholery. W polach za Zawinnicą widniała wielka wieża triangulacyjna, na którą czasem próbowali się wspinać, ale nie wchodzili za wysoko – strach ściskał piersi i nogi się robiły miękkie.
Stary pan Sowa był chory na płuca, ale bez przerwy palił Sporty. W czasie wojny był woźnicą ówczesnego księdza proboszcza, księdza Chmielaka, znał masę śmiesznych i strasznych opowieści. O partyzantach mówił żartobliwie: - Ano różni tu, panie, chodzili, na przykład zielonki, w mundurach eneszety, ślacheckie wojsko. Albo akowcy, to byli londyńscy. Byli też od Maślanki i od Bieszczanina i od Pawliny. Już gorzej ubrani, broń mieli ze zrzutów. Różni tu, panie, byli, po wojnie kajsi pośli. Jedni na Zachód, inni na Wschód. Inni zostali w lesie i mówili o nich banda, a inni w Ube utrwalali, panie, utrwalali i do siebie strzelali.
Pan Sowa normalnie bał się nadal. - A bo to wiadomo, panie – mawiał – przecie oni jeszcze żyją, broń mają schowaną w zapolach, w piwniczkach, w zagajnikach. A co takiemu strzelić do człowieka? Po co to opowiadać jak było, przeszło minęło, cieszyć się trzeba, że człowiek przeżył, a nie wywoływać wilka z lasu.
Dom Jurka był bardzo długi, miał aż trzy części – jedno duże pomieszczenie mieszkalne, sypialnia i jadalnie, potem sień i z niej wejście do obory, gdzie stała krowa i świnki, a potem jeszcze stodoła. Latem mnóstwo much przedostawało się z obory do mieszkania i pani Sowa rozwieszała wszędzie długie girlandy bursztynowo miodowych, kleistych lepów na muchy.
Pani Sowina pochodziła z miasta, lubiła to podkreślać, strojem i zachowaniem. Dbała bardzo o mieszczański wygląd mieszkania, wszędzie u niej leżały różne poduszeczki, firaneczki, makatki i obrazki. A poza tym utrzymywała nieskazitelną czystość dzięki swoim nadludzkim wprost wysiłkom. Jej mąż był pod tym względem raczej abnegatem, choć był dumny, że ma żonę „miastową”. Nawet udało jej się przekonać męża do noszenia krawata w niedzielę. Na wiosnę na podwórzu Świtalskich rozpoczęła się straszna rzeź stada dorodnych karmazynów. Istna kurza apokalipsa. Niemal codziennie był rosół na obiad. Część mięsa kierownik wkładał w szklane słoje, bo wiadomo, w mieście mięso jest drogie.
Gazeta „Słowo Ludu” podała, że Gagarin zginął w katastrofie samolotu, i był to koniec dzieciństwa Zbyszka. Coś się kończyło. Kapitan Gera został przeniesiony służbowo, proboszcz Tarwa dostał inną parafię, wikary Gurda został mianowany proboszczem w sąsiedniej wsi. Koniec świata. Telewizor aż zachłystywał się wiadomościami o tzw. „wypadkach marcowych”. Chłopi po chałupach wieczorami czytali przepowiednie królowej Saby. Gdzieś tam w Ameryce jacyś ludzie szykowali się do lądowania na księżycu.

Ostatnio zmieniony 20 października 2015, 10:53 przez Z. Antolski, łącznie zmieniany 18 razy.
Awatar użytkownika
Dany
Administrator
Posty: 19840
Rejestracja: 21 kwietnia 2011, 16:54
Lokalizacja: Poznań
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 9
Brązowych Pietruch: 11
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 24

Post autor: Dany »

Ale długie to opowiadanie. Będę miała co robić (chyba?), myślę o czytaniu, a że czytam z przyjemnością, to chętnie się za to zabiorę.

ObrazekOczekujesz komentarza do swojego utworu - inni także oczekują tego od Ciebie.

Awatar użytkownika
Antonella
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 6474
Rejestracja: 06 października 2010, 09:42
Lokalizacja: z daleka
Złotych Pietruch: 12
Srebrnych Pietruch: 11
Brązowych Pietruch: 9
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 4
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 6
Limerykowy Król: 5
Fraszkowy Król: 2

Post autor: Antonella »

Nom, rano sobie poczytam do kawusi :)

Kiedyś traktowałem ludzi dobrze. Teraz - z wzajemnością.

Anthony Hopkins

Awatar użytkownika
Z. Antolski
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 6488
Rejestracja: 26 stycznia 2013, 10:13
Lokalizacja: Kielce
Złotych Pietruch: 1
Srebrnych Pietruch: 2
Brązowych Pietruch: 4
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 1
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 19
Najciekawsza publicystyka: 6

Post autor: Z. Antolski »

Jedni czytają do podusi,
a inni do kawusi :)

Awatar użytkownika
Antonella
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 6474
Rejestracja: 06 października 2010, 09:42
Lokalizacja: z daleka
Złotych Pietruch: 12
Srebrnych Pietruch: 11
Brązowych Pietruch: 9
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 4
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 6
Limerykowy Król: 5
Fraszkowy Król: 2

Post autor: Antonella »

Ja wieczorem już nie jarzę, za to rano to hohoohohohoh albo i więcej :)

Kiedyś traktowałem ludzi dobrze. Teraz - z wzajemnością.

Anthony Hopkins

Awatar użytkownika
Z. Antolski
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 6488
Rejestracja: 26 stycznia 2013, 10:13
Lokalizacja: Kielce
Złotych Pietruch: 1
Srebrnych Pietruch: 2
Brązowych Pietruch: 4
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 1
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 19
Najciekawsza publicystyka: 6

Post autor: Z. Antolski »

hohohohohohohohohoh :)

Awatar użytkownika
Antonella
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 6474
Rejestracja: 06 października 2010, 09:42
Lokalizacja: z daleka
Złotych Pietruch: 12
Srebrnych Pietruch: 11
Brązowych Pietruch: 9
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 4
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 6
Limerykowy Król: 5
Fraszkowy Król: 2

Post autor: Antonella »

Jeju, ale fajna retrospekcja, pamiętam te czasy z opowiadań rodziców. No i kartki, i kolejki w sklepach mięsnych, i moją udręczoną mamę, która musiała w nich stać.
Mama też robiła domowe kluseczki, może nie były najcieńsze na świecie, ale pewnikiem najsmakowitsze :)

Wychowałam się w wielkim mieście, choć od zawsze tęskniłam za miasteczkiem, bo jakoś od dziecka męczył mnie wielkomiejski zgiełk. Dlatego z ciekawością przeczytałam, jak to wtedy było na prowincji :)
Za to dziś mieszkam w uroczym miasteczku i wcale nie jest nudno, bo bogactwo natury dostarcza niezapomnianych wrażeń.

Super opowiadanie i cieszę się, że mogłam poczytać :)

Kiedyś traktowałem ludzi dobrze. Teraz - z wzajemnością.

Anthony Hopkins

Awatar użytkownika
Z. Antolski
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 6488
Rejestracja: 26 stycznia 2013, 10:13
Lokalizacja: Kielce
Złotych Pietruch: 1
Srebrnych Pietruch: 2
Brązowych Pietruch: 4
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 1
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 19
Najciekawsza publicystyka: 6

Post autor: Z. Antolski »

Dziękuję, Antonella,
faktycznie rano jesteś hohohohohohohoho :)

Awatar użytkownika
Dany
Administrator
Posty: 19840
Rejestracja: 21 kwietnia 2011, 16:54
Lokalizacja: Poznań
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 9
Brązowych Pietruch: 11
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 24

Post autor: Dany »

Tutaj w głębokich wąwozach porośniętych głogiem i berberysem, ciągnących się, hen na Zachód. aż do Dzierążni, powstańcy styczniowi urządzali zasadzki na kozaków.

  • po "wąwozach", przecinek
  • po "się", niepotrzebny przecinek
  • "Zachód", małą literą
  • przed "aż"przecinek a nie kropkę

    Nad łąkami krążyły wolno szerokimi zakolami bociany, które jednak nigdy nie zbłądziły nad Górę Zamkową,


    -po "wolno", przecinek

    Za kościołem na stromym spadku terenu, nazywanego garbem Grodziskim ciągnął się długi na kilka kilometrów teren nieużytków, poprzecinanych wąwozami i rozpadlinami.

  • po "Grodziskim", przecinek

Miejscowi nazywali te stoki „górami” i paśli tam krowy i gęsi..

  • wielokropek zgubił jedną kropkę

Znajdowały się tam głębokie wyrobiska skalne nieczynnych już kamieniołomów zamieszkałe w dużej liczbie przez zaskrońce, jaszczurki i ślimaki winniczki.

  • "nieczynnych już kamieniołomów", jako dopowiedzenie, z dwóch stron przecinek

    Wyrobiska wgryzały się w zbocze płaskowyżu zwieńczonego na swoim wschodnim krańcu białą bryłą kościoła, a na krańcu zachodnim, starym grodziskiem i pozostałościami zamku króla Łokietka..

  • wielokropek zgubił jedną kropkę

Najstarsza świątynia w Wiślicy była zbudowana z białego kamienia grodziskiego, a także miejscowy kościół i szpitala dla ubogich.

  • szpital*

    Nie był on może najlepszym materiałem budowlanym, z tego względu, ze „pocił się”

  • "że"zgubiło kropeczkę

    Ale w budynkach otynkowanych budulec trzymał się zadziwiająco długo, wiele chałup pamiętało czasy powstania listopadowego.

  • po "otynkowanych", przecinek

  • po "długo", dałabym średnik (Średnik również może zostać zastosowany do oddzielania pojedynczych zdań, samodzielnych pod względem myślowo-pojęciowym)

    morza zwanego przez naukowców torońskim. Miliony drobnych zwierzątek morskich, utworzyły ze swoich szkieletów te warstwy skał wapiennych.

  • czy nie powinno być"Tortońskie"?

    A” Tomka.

  • A'Tomka.

    W ciepłe dni, zwłaszcza po deszczu, ślimaki wypełzały gromadnie na ścieżki i trzeba było uważać, żeby na nie nadepnąć.

  • na nie nie nadepnąć*

    Żyły tam także jaszczurki zwinki wylegujące się na kamieniach i mnóstwo zaskrońców, które czasem opuszczały swoje kryjówki i wychodziły na drogę, gdzie bywały rozjeżdżane przez furmanki i ich pokawałkowane ciała długo jeszcze leżały w kurzu, aż zmywał je najbliższy deszcz.

  • zamiast "i", postawiłabym przecinek i wpisała "a"
    "były rozjeżdżane przez furmanki, a ich ciała długo jeszcze..."

    Podczas koszenia trawy w szkolnym ogrodzie Świtalski schwytał małego zaskrońca.

  • "w szkolnym ogrodzie", jako dopowiedzenie, powinno mieć z dwóch stron przecinki

    Wzgórze to, a właściwie rozległy płaskowyż, charakterystyczny dla Ponidzia garb wapienny, zbudowany ze szkieletów żyjątek, które pływały w morzy, jakie rozlewało się tu w odległych epokach.

  • pływały w morzu*

    Kierownik szkoły, był grzybiarzem zapalonym, prawie co drugi dzień biegał do lasu, przynosił zebrane prawdziwki, kozaki i maślaki i natychmiast przygotowywał z nich smaczny obiad, z dodatkiem sosu, które nauczył się przyrządzać pracując w czasie wojny jako pomocnik kucharza wśród zakonników w klasztorze w Czernej..

  • "zapalonym grzybiarzem"

  • przecinek przed "pracując" i przed "wśród"

  • wielokropek zgubił kropkę

    Gdzieś tam za horyzontem, wiedzieliśmy o tym, było miasto. Czasami w pogodne dni, widać było, jak świeci się biało ścianami piętrowych kamienic. W mieście nie było błota, bo ulice wyłożono chodnikami. Poza tym było dużo sklepów, a nie jeden, jak w naszej wiosce. było kino, teatr, kawiarnie i cukiernie. Codziennie można było sobie kupić ciastko, alb loda, iść do kina wieczorem. Miasto było jak z bajki. Nierealne. Były też specjalne sklepy zabawkami i można było kupić sobie samochodzik, albo żołnierzyków z plastyku. W każdym domu była drewniana podłoga, czyli parkiet. A w pokoju stał telewizor.

  • dużo tego "było"

  • "ciastko, alb doda"- ciastko albo loda
    ***

Pierwszą część przeczytałam i korektę zrobiłam.
Bardzo lubię Twoje opisy, czytając widzę oczyma wyobraźni: łąki, pola, wąwozy itd., roślinność i budulec i dowiaduję się różnych ciekawych rzeczy, bo i szczypta geologii, i historii...

ObrazekOczekujesz komentarza do swojego utworu - inni także oczekują tego od Ciebie.

Awatar użytkownika
Z. Antolski
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 6488
Rejestracja: 26 stycznia 2013, 10:13
Lokalizacja: Kielce
Złotych Pietruch: 1
Srebrnych Pietruch: 2
Brązowych Pietruch: 4
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 1
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 19
Najciekawsza publicystyka: 6

Post autor: Z. Antolski »

Dzięki, będę powoli poprawiał...

Awatar użytkownika
elafel
Młodszy administrator
Posty: 18291
Rejestracja: 16 listopada 2007, 20:56
Lokalizacja: Poznań
Złotych Pietruch: 15
Srebrnych Pietruch: 17
Brązowych Pietruch: 21
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 2
Kryształowych Dyń: 3
Wierszy miesiąca: 15
Najlepsza proza: 7
Najciekawsza publicystyka: 1

Post autor: elafel »

Opowiadanie bardzo długie, składające się z kilku części. Znalazłam kilka literówek i innych chochlików, ale nie zaznaczałam, (przydała by się mama Zbyszka, która pieczołowicie poprawiała wszystkie szkolne zeszyty) bo skupiłam się na czytaniu, a było co czytać.
Polityka, wiejskie ploteczki, opisy ludzi, ich wygląd i wnętrze, a co dla mnie najważniejsze, znalazłam przepiękne opisy przyrody.
Zazdroszczę Ci, że mogłeś widzieć to na własne oczy. Być tam, czuć zapach i czar Ponidzia.
Znowu wieczór spędziłam na Ponidziu - dziękuję.

Ela

Awatar użytkownika
Dany
Administrator
Posty: 19840
Rejestracja: 21 kwietnia 2011, 16:54
Lokalizacja: Poznań
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 9
Brązowych Pietruch: 11
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 24

Post autor: Dany »

***- następna część, przeczytana.

Na wiosnę. Kiedy Zbyszek chodził do pierwszej klasy, wszyscy sąsiedzi i nauczyciele w szkole, mówili o wielkim wydarzeniu: pierwszym człowieku w kosmosie, Juriju Gagarinie.

  • po "wiosnę", przecinek", a "kiedy", małą literą.

    O sukcesie Związku Radzieckiego trąbiło radio, a gazeta „Słowo Lud” wydała specjalny numer poświęcony tylko temu wydarzeniu.

  • "Słowo Ludu", brakuje "u" i przecinka

    Jakoś podbój kosmosu przyćmił nieudany desant rebeliantów w Zatoce Świń skierowany przeciw Fidelowi Castro, Amerykanie znów ponieśli porażkę.

  • po "kosmosu", przecinek
  • po "Świń", przecinek
  • po Castro albo kropkę, jako koniec zdania, albo średnik, jako kontynuacja myśli wynikającej ze zdania nadrzędnego.

Potem okazało się, że Rosjanie zainstalowali na Kubie swoje rakiety z bronią jądrową. Prezydent Kennedy ogłosił blokadę wyspy, a Rosjanie wysłali atm kolejne okręty. Nad Kubą zestrzelono samolot szpiegowski U-2, zginął pilot. W naszym sklepiku gieesu zabrakło cukru. Ludzie wpadli w panikę, w kościele były tły, ludzie modlili się gorąco, żeby nie było wojny.

  • zamiast "Potem", może "Później"?
  • tam*
  • geesu*
  • tłumy*

Na świecie niewiele się działo, co kilka dni ZSRR albo USA umieszczały szpiegowskie satelity na orbicie, robiły próby jądrowe. wieczorami ojciec słuchał „Radia Wolna Europa” albo „Głosu Ameryki”.

  • "wieczorami", dużą literą

Do Pińczowa jeździło się więc po ubrania i po słodką wódkę ratafię, specjalnie kupowaną na imieniny mamy, albo do księgarni po płyty.

  • chyba "więc", zbyteczne
  • przed "albo", niepotrzebny przecinek

W kiosku Ruchu można było kupić sobie kolorowego żołnierzyka z plastiku, husarza, albo, już z nowszych czasów cekaemistę czy strzelca wyborowego.

  • przed "albo" i przed "już", nie stawiałabym przecinka. Postawiłabym go natomiast za "czasów" i przed "czy"

Tam, przy wielkim placu Solnym, ze starym słupem kamiennej kapliczki, jakby zastygłym w czasie od średniowiecza, stały niskie, zapadnięte w ziemię piekarnie, gdzie pachniał radośnie świeży chleb.
- Pięknie opisujesz, obrazowo i zapachowo. W ten sposób pisze tylko ten, co ma duszę poety.

ObrazekOczekujesz komentarza do swojego utworu - inni także oczekują tego od Ciebie.

Awatar użytkownika
Foxiii04
Autor/ka
Posty: 149
Rejestracja: 04 września 2012, 13:06
Lokalizacja: Swindon, UK

Post autor: Foxiii04 »

Ja najbardziej lubię czytać wasze utwory w pracy, otwiera mi to umysł.
Bardzo dobrze czytało mi się twój utwór, choć tamte czasy znam tylko z opowieści, dziękuje za kolejne:)

Kaja

Awatar użytkownika
EwaL
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 1863
Rejestracja: 13 grudnia 2011, 09:25
Lokalizacja: Świętokrzyskie
Złotych Pietruch: 1
Brązowych Pietruch: 1
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 3
Najlepsza proza: 4

Post autor: EwaL »

Bardzo ciekawe opowiadanie, które maluje nam przeszłość :-) A ja pamiętam kartki, cukier i mąkę w sklepie na wsi, co je sprzedawczyni specjalną szufelką rozważała do szarych, papierowych torebek z wielkiego worka. Pamiętam jak tata przywoził z Krakowa kawę albo czekolady i to po kilka sztuk, bo zawsze odpalił komuś parę groszy i ten za to stał w kolejce :) Malutka wtedy byłam, ale w pamięci trochę zostało.

***

"Pukam do drzwi kamienia."

***
Awatar użytkownika
Z. Antolski
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 6488
Rejestracja: 26 stycznia 2013, 10:13
Lokalizacja: Kielce
Złotych Pietruch: 1
Srebrnych Pietruch: 2
Brązowych Pietruch: 4
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 1
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 19
Najciekawsza publicystyka: 6

Post autor: Z. Antolski »

Dziękuję Wam dziewczyny za miłe komentarze :)

Ewa, tak bardzo wyrosłaś, że trudno uwierzyć, że byłaś kiedyś małą dziewczynką... :)

Awatar użytkownika
Pola
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 4429
Rejestracja: 12 listopada 2010, 12:02
Lokalizacja: Już Szynwałd
Złotych Pietruch: 6
Srebrnych Pietruch: 5
Brązowych Pietruch: 3
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 0
Kryształowych Dyń: 2
Wierszy miesiąca: 7
Najlepsza proza: 3
Najciekawsza publicystyka: 3
Fraszkowy Król: 2

Post autor: Pola »

Pamiętam mały sklepik na wsi, gdzie można było kupić wszystko za sprzedane jajka.
Był to sklep prowadzony przez właścicieli w ich domu.

W mojej wsi nie było jeszcze prądu, więc mama wysyłała mnie po naftę :) Sklep z tych: szwarc, mydło i powidło.
Gdy nastały kartki, byłam już mężatką. Najwięcej mieliśmy cukru. Gdy w sklepach był tylko ocet i musztarda, a skarpetki i buty na kartki, to guzik z tego, że ludzie mieli pieniądze...

Mój najstarszy syn szedł do pierwsze klasy Technikum, pamiętam jak całe popołudniu cerowałam mu skarpety, bo na kartki dostałam tylko jedną parę.
Pierwsze radio w rodzinnym domu, przyjęliśmy z wielkim aplauzem. Nazywało się "Tatry" i było bardzo duże. Miało takie zielone oko :) Miało obudowę z drewna, bardzo ładnie się prezentowało. Ojciec słuchał "wolnej europy", a nam dzieciakom ledwie się tam coś dostało.

Dziś można dostać wszystko, tylko kasy brakuje.

Bardzo dobrze napisane opowiadanie. Każdy może w nim z czymś tam się utożsamić.
Dziękuję, pozdrawiam...

Według mnie jest prosta różnica między wierzącym a ateistą: wierzący w drugim szuka Boga, ateista zaś, człowieka*
Autor - echo

Awatar użytkownika
Dany
Administrator
Posty: 19840
Rejestracja: 21 kwietnia 2011, 16:54
Lokalizacja: Poznań
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 9
Brązowych Pietruch: 11
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 24

Post autor: Dany »

Gazeta codzienna „Słowo Ludu” wcale nie trafiała do naszych rąk codziennie, bowiem listonosz, pan Buras,

  • po "Ludu", przecinek

    Czasem tylko szedł jeszcze pod las albo na dalsze przysiółki rozsiane po polach, kiedy miał list polecony albo powiastkę urzędową Zajęty pracą w gospodarstwie czasem zaniedbywał swoje obowiązki albo był niedysponowany, czy wypadł mu wyjazd do Wiślicy lub do Pińczowa. Przynosił potem nawet trzy zaległe numery gazety naraz.

  • za "urzędową", przepadła kropka
  • "potem" (faktycznie, po trzech dniach, zalatywało "potem"). Wiem, ten wyraz określa dwojakie znaczenie;
    potocznie potem to:-po jakimś czasie, później, następnie
    lub
    wydzielina gruczołu potowego, w książkowym zastosowaniu, określenie trudu, wysiłku.
    Osobiście wolę określenie - później. Ty piszesz w mowie potocznej i nie wiem, czy mam sygnalizować, czy nie zwracać uwagi, bo Ty tak piszesz specjalnie?

    Nie stanowiło to dla nas żadnej różnicy, program radiowy się nie zmieniał, te same cykliczne audycje miały stałe godziny nadawania, słuchaliśmy głównie „Wędrówek muzycznych po kraju”, „Muzyki i Aktualności” oczywiście słuchowisk „W Jezioranach” i „Matysiaków”, a ja napawałem się Studiem Rytm prowadzonym przez Piotra Kaczkowskiego o szesnastej, gdzie puszczano muzykę młodzieżową czyli tak zwany big-beat. do kina i tak się nie wybieraliśmy, owszem było więcej do czytania kryminalnej powieści Zaydlera-Zborowskiego w odcinkach.

  • po "Aktualności", przecinek
  • po "Rytm", przecinek
  • przed "czyli", przecinek
  • "do kina", skoro postawiłeś kropkę za "big-beat", to po kropce duża litera.
  • Zeydler-Zborowski*

    Zbyszek najbardziej lubiłem nową wielką przeszkloną księgarnię imienia Adolfa Dygasińskiego, która usadowiła się przy Rynku.


    "Zbyszek najbardziej lubiłem"
  • musisz zdecydować, czy jako autor, piszesz o Zbyszku; wtedy powinno być:"Zbyszek najbardziej lubił..." lub w pierwszej osobie:
    "Najbardziej lubiłem"...
    , bo raz piszesz tak a raz tak.

W tej części, prawie cały czas piszesz w pierwszej osobie, dopiero teraz napotkałam to "Zbyszek"...

***

ObrazekOczekujesz komentarza do swojego utworu - inni także oczekują tego od Ciebie.

Awatar użytkownika
Z. Antolski
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 6488
Rejestracja: 26 stycznia 2013, 10:13
Lokalizacja: Kielce
Złotych Pietruch: 1
Srebrnych Pietruch: 2
Brązowych Pietruch: 4
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 1
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 19
Najciekawsza publicystyka: 6

Post autor: Z. Antolski »

Będę poprawiał, ale chwyciła mnie jakaś grypa, katar, kaszel i POTWORNY ból głowy :(

Awatar użytkownika
Dany
Administrator
Posty: 19840
Rejestracja: 21 kwietnia 2011, 16:54
Lokalizacja: Poznań
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 9
Brązowych Pietruch: 11
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 24

Post autor: Dany »

No to kuruj się (tabletki i do łóżka), a ja będę cd. rozpychała przecinkami hi hi...

ObrazekOczekujesz komentarza do swojego utworu - inni także oczekują tego od Ciebie.

Awatar użytkownika
elafel
Młodszy administrator
Posty: 18291
Rejestracja: 16 listopada 2007, 20:56
Lokalizacja: Poznań
Złotych Pietruch: 15
Srebrnych Pietruch: 17
Brązowych Pietruch: 21
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 2
Kryształowych Dyń: 3
Wierszy miesiąca: 15
Najlepsza proza: 7
Najciekawsza publicystyka: 1

Post autor: elafel »

Zdrowia życzę :)

Ela

ODPOWIEDZ