Mój pobyt w Krakowie trwał już drugi dzień. Słońce zaszło, więc w pokoju zapanował półmrok. Pani Zosia chodziła od okna do drzwi. Nagle stanęła, spojrzała w kierunku okna, podeszła do stojącej w rogu lampy i zapaliła ją.
- Dlaczego pani taka smutna – spytała.
- Chętnie jeszcze bym posłuchała, tym bardziej, że mam tyle pytań, a nie chcę nadużywać gościnności.
- Lubię gości, a pani jest bardzo dobrym słuchaczem, dlatego zgadzam się. Odpowiem na wszystkie pytania. Dzisiaj już późno. Teraz zjemy kolację, a potem mam niespodziankę. Zostały mi jeszcze dwie butelki nalewki z wiśni, którą zrobił mój tato. Usiądziemy wygodnie, wypijemy po kieliszku i tak dla odmiany, pani mi troszkę opowie o sobie. Zgoda?
- Oj! Troszkę się boję, bo nie umiem opowiadać. Niech będzie. Zgoda.
Siedziałyśmy w bardzo wygodnych fotelach, szerokie i wysokie oparcia, co sprawiało, że można było w nich spędzać długie godziny.
- Kolacja pyszna, a nalewka wspaniale rozgrzewa. Miło u Pani. Przyjechałam z daleka, zupełnie obca, a tu takie bardzo miłe przyjęcie. Nie spodziewałam się.
- No to teraz ja zapytam. Czym pani się zajmuje? - spytała gospodyni.
- Ja nie mam tak ciekawego życia. Jestem jedynaczką, trochę rozpieszczaną przez rodziców. Niedawno skończyłam szkołę. Zdałam maturę, a po wakacjach na studia.
- W takim razie dlaczego znalazła się pani na Ponidziu?
- Mam małą pasję, piszę wiersze. Na Ponidziu znalazłam się przypadkiem, bo wysłałam swój wiersz na konkurs i zauważono mnie. Ponieważ nagrodę trzeba odebrać osobiście, więc jechałam po jej odbiór. Właśnie dlatego znalazłam się w autobusie, w którym się poznałyśmy.
- Poetka! To tak jak Staszek. Teraz rozumiem, dlaczego pani tak cierpliwie słucha.
No to na dzisiejszy wieczór mamy już program wyczerpany, pora spać, a jutro po śniadaniu, gdzieś panią zaprowadzę.
Niby poszłam spać, a jednak zasnąć nie mogłam. Dręczyły mnie pytania, które mnożyły się z każdą minutą. Natomiast ranek był zupełnym zaskoczeniem. Po śniadaniu poszłyśmy do ogrodu za domem, a w nim przepiękne kwiaty i to takie, jakich przedtem nigdy nie widziałam. Gospodyni oprowadzała mnie po nim i opowiadała, jak każdy kwiat się nazywa. Opowiadała o nich z wielką czułością. Okazało się, że wszystkie przywiózł Staszek, żeby były namiastką rodzinnych stron.
Nie musiałam wcale namawiać pani Zosi do dalszych zwierzeń. Przyniosła kawę i wygodnie rozsiadłyśmy się na tarasie. Piękny widok na ogród był tłem dalszych opowieści.
Kod: Zaznacz cały
Kraków
Tam na Ponidziu, wszystko było proste. Wiosna, to czas orki i zasiewu. Latem i jesienią można zbierać, to co dała matka ziemia. Wszystko trzeba dokładnie przechować, tak aby wystarczyło na całą zimę, a jak rok był urodzajny, to i na przednówku. żeby spokojnie żyć. Tu wszystko jest na opak. Życie toczy się od wypłaty do wypłaty, bez różnicy czy lato, czy zima. Nikt nie robi zapasów, bo i po co? Długo nie potrafiłam się do tego przyzwyczaić, może nawet nigdy nie zaakceptowałam. Robiłam zapasy, a zimą oszczędnie wyciągałam, tak żeby było na długo.
Przyjechaliśmy tu głównie ze względu na chore serduszko Antosia. Rodzice jeździli z nim do szpitala. Tam miał robione różne badania. Lekarze przepisywali leki i wyznaczali kolejne wizyty. Poprawa była znikoma. Serduszko mojego braciszka, było słabe i stan się pogarszał. Antoś szybko się męczył, dlatego dużo spał. Pewnie to go ratowało. Tak walczyliśmy przez około dwa lata, aż w końcu trafił do kliniki chirurgii dziecięcej. Pod czujnym okiem profesora, choroba jakby odpuściła. Antoś znowu był radosny, a ciocia mówiła, że bez niego byłoby pusto i smutno.
Jednak po kolei.
Ten dom należał do siostry mojego taty. Przygarnęła nas chętnie i bardzo ciepło. Otoczyła opieką i uczyła życia w mieście. Początki były straszne. Zanim przyzwyczaiłam się, że po przysłowiową marchewkę trzeba iść do sklepu, to trochę potrwało.
Przyjechaliśmy z tym, co zdołaliśmy zapakować. Brakowało mi wszystkiego, a najbardziej przestrzeni, wolności i głębokiego oddechu wraz z wiatrem, który przynosił zapach ziół i traw. Tęskniłam nawet za porykiwaniem naszej łaciatej krowy i szczekaniem Burka na wszystkich przechodzących. Pamiętam, jak kiedyś przyczepił się zębami do nogawki listonosza i szarpał. Warczał przy tym. Dopiero interwencja dziadka, uratowała nogawkę, nic niewinnemu. Od tego zdarzenia, niezbyt chętnie przynosił listy i codzienną prasę. Zostawiał u sąsiadów albo zastawiając się tak na wszelki przypadek rowerem, krzyczał przy furtce – gazety przywiozłem.
Ciocia Halina zaprowadziła mnie na uczelnię, bym mogła złożyć dokumenty. Pojechałyśmy tam kilka razy, wszystko po to, żebym dobrze zapamiętała drogę. Na kilka dni przed rozpoczęciem roku akademickiego, to właśnie ona, poszła ze mną do sklepu z odzieżą i kupiła mi kilka bluzek i dwie spódniczki. Zaopatrzyła mnie również w zeszyty i przybory do pisania. Powiedziała, że nie mogę być gorzej ubrana od innych, a książki kupimy, jak dowiem się, jakie będą potrzebne.
Nie mogłam się nadziwić ile sklepów jest prawie na każdej ulicy, nie to co w Pińczowie.
cdn.