KRAINA UBU
Rzecz ze snu nietrzeźwego grafomana zaczerpnięta.
Władca i jego świta rozpoczęli objazd Krainy Ubu. We wszystkich miejscowościach, które odwiedzali witano ich entuzjastycznie. Wszędzie towarzyszyły im niezmierzone tłumy, złaknione uścisku dłonie mieszkańców wyciągały się do nich... Publiczność zrywała kordony, napierając z całą mocą. Z kontaktów z tłumami wychodzili nieraz mocno poturbowani i posiniaczeni. Doszło do tego, że chcąc nie chcąc, dalszy objazd musieli odbywać umieszczeni wewnątrz solidnej, żelaznej klatki. Chroniła ona ich skutecznie od szturchańców i urazów... Dzięki tej klatce zdobyli oni jeszcze większą popularność. Na wieść, że dostojni goście, przybędą zamknięci w żelaznej klatce, mieszkańcy miejscowości, którą mieli odwiedzić, żyli gorączkowym oczekiwaniem. Zamiatano ulice, dekorowano domy i gmachy publiczne.
Ich wjazd do miasta N był triumfalny. Klatkę z dostojnymi gośćmi, przybraną kwiatami, umieszczono na specjalnej platformie, którą ciągnęła czwórka koni. Orszak poprzedzała miejscowa strażacka orkiestra. Tłumy zgromadzone na chodnikach, cały czas pozdrawiały ich gorąco i radośnie krzyczały. Klatkę przetransportowano na główny plac miasta i ustawiono w eksponowanym miejscu, obok fontanny. Zgromadzeni poczęli przepychać się do klatki. Każdy chciałby ich dotknąć lub choćby zobaczyć z bliska. Z myślą o bezpieczeństwie dostojnych gości, na klatce umieszczono ostrzegawczy napis – „Uwaga gryzą! Niebezpieczeństwo utraty życia!” Odniosło to skutek. Poczęto gromadzić się w bezpiecznej odległości. Naśladując szczekanie psów i tupiąc nogami usiłowano rozzłościć mieszkańców klatki. Oczekiwano, że doprowadzeni do wściekłości wyszczerzą zęby i rzucą się na żelazne pręty klatki. Oni jednak nie dali się sprowokować.
Następnego dnia, jakiś przedsiębiorczy obywatel miasta, w błyskawicznym tempie, otoczył klatkę wysokim drewnianym parkanem i przy wejściu począł sprzedawać bilety. Od tej chwili, każdy, kto chciał obejrzeć dostojnych gości w klatce, musiał wykupić bilet. Interes kwitł, chętnych nie brakowało. W mieście tym bowiem nie było ZOO. Codziennie po bilety ustawiały się tasiemcowe kolejki. Rodzice przyprowadzali dzieci chcąc im sprawić uciechę. Całe dni tłumy oblegały klatkę, wydawały okrzyki zachwytu, a dzieci rzucały do wnętrza słodycze, zachęcając mieszkańców klatki to małpich figli. Oni jednak byli osowiali, cały czas siedzieli w kucki i wodzili wkoło ogłupiałym wzrokiem. Właściciel interesu, zaopatrzony w długą tyczkę, począł nią poprzez kraty szturchać dostojnych gości, chcąc najwidoczniej ich rozruszać. Powszechna radość zapanowała wśród widzów, gdy jeden z gości szturchnięty boleśnie pod żebro, zaklął na głos, szpetnie.
Z biegiem jednak czasu, widzowie czuli się coraz bardziej zawiedzeni. Stanowczo spodziewali się większych atrakcji. Ci w klatce byli stanowczo za mało zabawni. Nie chcieli fikać koziołków, wywalać języków. Nawet nie iskali się. Dzieci również poczęły się nudzić. Zaczęły kaprysić i ciągnąc rodziców do wyjścia. Niektórym zrobiło się żal wydanych pieniędzy, zaczęli więc głośno wyrażać swoje niezadowolenie. Byli nawet tacy, którzy wygrażali pięściami. Niewykluczone, że doszłoby do rękoczynów, gdyby nie ostrzegawczy napis na klatce, który powstrzymywał zapaleńców. Po kilku dniach nikt już nie przychodził. Plac przed klatkami opustoszał. Jeszcze tylko burmistrz w sobotę złożył im wizytę /oczywiście za wstęp nie płacąc/. Z ciekawością obejrzał mieszkańców klatki i z aprobatą pokiwał głową.
No, jak się macie człekokształtni? - zapytał uprzejmie. Zwrócił uwagę na tablicę ostrzegawczą. - Czy rzeczywiście panowie gryzą? – wykazał nagle zainteresowanie. – Niech panowie będą tak uprzejmi i łaskawie pokażą kły – poprosił.
Zastój, w tak dobrze zapowiadającym się na początku interesie, rozzłościł przedsiębiorczego obywatela. Poniósł przecież pewne nakłady i miał prawo oczekiwać większych zysków. Wszystkiemu oczywiście byli winni mieszkańcy klatki, którzy nie chcieli zachowywać się tak, jak mieszkańcom klatki zachowywać się wypada... Nie taił swej irytacji.
- Zachowujecie się nie jak lojalni ludzie, lecz jak świnie! – powiedział ze złością. Więc jak świnie będziecie traktowani. Jutro zostaniecie odstawieni do rzeźni.
O tym, że przedsiębiorczy obywatel nie żartował, przekonali się następnego dnia. Zjawił się on już wczesnym rankiem i do platformy na której ustawiona była klatka, zaprzągł dwa pociągowe wałachy. Zaciął konie batem.
Wjechali w puste jeszcze o tej porze ulice miasta. Podróż trwała dość długo. Rzeźnia znajdowała się na peryferiach miasta. Na miejsce przybyli w samo południe. Przedsiębiorczy obywatel załomotał w drewnianą furtę. Otworzył mu opasły mężczyzna, zapewne rzeźnik. - Przywiozłem ci na sprzedaż cztery dorodne świnie – powiedział obywatel, wskazując na klatkę. Rzeźnik popatrzył uważnie na klatkę, a potem na obywatela.
- Coś ty!? – powiedział nie kryjąc zdziwienia. - Przecież to ludzie!
- To są świnie! – powtórzył z naciskiem obywatel. Przypatrz się im tylko bliżej!
Rzeźnik podszedł do klatki. Uważnie patrzył i głośno zastanawiał się. - No…tak! Jak z boku popatrzeć, to rzeczywiście, jakby nie ludzie, ale przecież świnie też nie, to już raczej, jakby barany, czy osły, albo co. Tak, teraz wyraźnie widzę! - zdecydował się – to są jednak barany.
- Wiesz, co? - zwrócił się do przedsiębiorczego obywatela - to są barany i mogę je wziąć na baraninę.
- Człowieku! – irytował się sprzedawca. – To ty świni od barana nie potrafisz odróżnić? Popatrz tylko na te świńskie ryje!
- Ostatnio miewam takie dni – rzeźnik z pewnym zakłopotaniem podrapał się po głowie – że wszystko mi się miesza: ludzie, świnie, barany.
- To są świnie, bo postępują po świńsku! - obywatel stanowczo pozostał przy swoim zdaniu
Dla uwięzionych w klatce ratunek przyszedł niespodziewanie. W Krainie Ubu zmrok zapadał o różnych porach. Zależało to od kaprysu słońca. Mógł zapaść rano lub w samo południe. I teraz, gdy rzeźnik, i obywatel dobijali już targu, zupełnie nieoczekiwanie zapadł gęsty mrok. Mrok ten pogrążył bez reszty rzeźnika, obywatela i to dziwne miasto
Gdy po kilku godzinach wstał świt, z ulgą stwierdzili, że są sami. Przed nimi rozpościerał się puszysty dywan zielonej łąki - Niech będzie błogosławiona zieleń łąk! – beknęli zgodnym chórem. Pomimo dotkliwego głodu, paśli się z powagą i dostojeństwem. Każde źdźbło trawy przeżuwali powoli, z rozmysłem i namaszczeniem.
„Koniec bomba
A kto czytał – ten trąba” / W Gombrowicz „”Ferdydurke”/