.
- Marek, zatrzymaj się! Tu, tu, tu!
Ewa krzyknęła z ogromnym entuzjazmem w głosie, kompletnie nie zważając na swoje śpiące małe dziecko. Wtedy nie miała pojęcia, że to spontaniczne zachowanie, jest bardziej wynaturzone, niż się na pierwszy rzut oka wydawało.
Ewa i Marek byli młodym małżeństwem z trzyletnim dzieckiem (córką), tworzyli szczęśliwą i kochającą się rodzinę.
Ewa, była typową „Matką Polką” zajmującą się „kurowaniem domowym”. Warszawski zgiełk, tylko pogłębiał monotonnie dnia. Tęsknota, za obcowaniem z przyrodą, stała się natręctwem i jednocześnie powodem do narzekań.
Marek, zaś w ciągłych rozjazdach, jako zawodowy kierowca, pracujący w państwówce, jeździł po całym kraju. Skutkowało to częstymi nieobecnościami w domu, nawet kilkudniowymi.
Ciepły, letni dzień sprzyjał, by wreszcie spełnić wcześniej złożoną obietnicę i zabrać żonę wraz z dzieckiem, w służbową podróż. W firmowym Żuku Marka, zawsze było schludno, a ciekawe gadżety, którymi przyozdabiał wnętrze auta, stwarzały ciepłą atmosferę. Starannie przyczepione proporczyki, z różnymi logami firm oraz miejscowości , w których bywał, idealnie oddawały klimat początku lat osiemdziesiątych. Najładniejsza i najbardziej przyciągająca uwagę była kultowa gałka do zmiany biegów, w przezroczystym jasnopomarańczowym plastiku, zatopione było miniaturowe antyczne auto, w srebrnym kolorze. Deska rozdzielcza wyściełana była mięciutkim welurem, a przyjemny chłodek gwarantował, amatorsko zamontowany wiatraczek – Zefirek.
Obydwoje mieli pozytywne nastawienie do wyjazdu, mimo, że do przebycia był spory kawałek drogi, około 450 km w jedną stronę. Musieli dotrzeć, aż pod czeską granicę.
Ewa potrzebowała tej podróży, nawet jeśli nie była ona sfinalizowana, wakacyjnym kilkudniowym wypoczynkiem. Markowi właściwie było wszystko jedno, chociaż miał skrytą nadzieję, że tak umęczy żonę tym wyjazdem, że już więcej nie będzie chciała jechać i jednocześnie przestanie mu uszczypliwie dogadywać „jak to on ma dobrze”. W tym wszystkim, szkoda tylko było dziecka, ale mała uwielbiała jeździć z tatusiem, więc obydwoje zbytnio się nie wahali z decyzją – zabrać ją, czy nie?
Upał dawał się we znaki, ale byli już blisko, wjeżdżali do gminy Mieroszów. Opalone pola w zróżnicowanych pasmach kolorytu, tylko podkreślało liściaste fryzury drzew, które w falującym ruchu zlewały się w całość, gałęziami czesząc siebie wzajemnie. Ewa zaczęła spontanicznie zachwycać się dolnośląskimi krajobrazami, prosząc męża o dłuższy postój, lecz nie było na to czasu.
- Będziemy wracać to znajdziemy jakieś malownicze miejsce i urządzimy sobie rodzinny piknik, dobrze? – Zaproponował Marek.
- Mhm. – Ze skwaszona miną, odburknęła Ewa.
Z powrotem jechali znacznie wolniej, mała spała na półce od deski rozdzielczej. Marek wybrał inną trasę, mniej wyboistą, żeby nie zakłócać snu dziecka. Ewa mimo zmęczenia, była bardzo pobudzona, rozglądała się na wszystkie strony, żeby tylko nie przeoczyć żadnego wspaniałego widoku i zarazem znaleźć dogodne miejsce na postój. Naraz wybuchła niekontrolowaną, zupełnie jak w amoku, euforią. Zaczęła wykrzykiwać: - Marek, zatrzymaj się! Tu, tu, tu!
Oczywiście, obudziła dziecko. Marek ze złością zapytał: - Po co, tu?
- Bo tam, za tą górką, tam z tyłu, jest takie pochylone drzewo, rosnące nad skarpą! Tam jest niesamowity widok!
Marek zatrzymał samochód i wysiadł jako pierwszy. Ewa podała mu wciąż zaspaną córeczkę i zanim się wygramoliła z Żuka, oni poszli przodem do wskazanego miejsca. Dopiero jak stanęła obydwoma nogami na gruncie i dotleniła głowę, dotarło do niej, że przecież nigdy tu nie była, więc skąd wie co jest za wzniesieniem? Myśli krążyły w chaotycznym ruchu, nie wiedziała, czy ma wołać męża z dzieckiem na powrót, czy iść za nimi. Mruczała tylko pod nosem: - Co ja pieprzę, jakie drzewo, jaka skarpa?
Po dotarciu na miejsce, wszystko wyglądało tak, jak to wcześniej opisała. Marek lekko zdziwiony, zapytał: - Skąd wiedziałaś, że tu jest tak pięknie, przecież z drogi nie widać tego miejsca?
Spojrzał na Ewę, ale ona stała osłupiała, z pergaminowo-bladym odcieniem skóry na twarzy, nawet usta straciły swoją naturalna barwę. - Marek, bo ja… tu na tym drzewie, gdzie jest ugięte, zawsze lubiłam siadać.
Ewa ujrzała jakby migawkowo, siebie w dzieciństwie, w pięknej obficie umarszczonej z jasnego żakardu, przyozdobionej licznymi falbankami sukni, w lśniących pantofelkach, z małą gipiurową parasolką przeciwsłoneczną, w dłoni. W tle przechadzające się postacie w równie atrakcyjnych, osiemnastowiecznych strojach. Z wrażenia prawie zemdlała. Kompletnie nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.
Ewa czuła, że musi to jakoś logicznie wytłumaczyć, nawet zapewnienia jej matki, iż nigdy tam nie były i że nie mają tam rodziny, początkowo wywoływały sprzeciw. Przeżyła coś na kształt deja vu, ale to też nie było dla niej satysfakcjonującą odpowiedzią.
- Skąd wiedziałam o tej skarpie? – W kółko zadawała sobie to samo pytanie.
Te zdarzenie wypaczyło ich dotychczasowe pojmowanie życia i śmierci, możliwość reinkarnacji stała się przodującym wnioskiem, ale też nie stuprocentowym.
.