Fields of The Nephilim, Morning Sun (LP), czas: 53:57
Wydawca/Wytwórnia: Oblivion/SPV
Dystrybucja: Mystic
Data wydania albumu: 10.01.2006 r.
1. Shroud (Exordium)
2. Straight to the Light
3. New Gold Dawn
4. Requiem (Le Veilleur Silencieux)
5. Xiberia (Seasons in the Ice Cage)
6. She
7. Mourning Sun
Płytę te polecił mi kolega, być może z chęcią pokazania mi jak bardzo wyjątkowa i ambitna jest jego szuflada muzyczna. Sądziłem, że znudzą mnie wietrzyki, skrzypienia drzwi, odległe, niewyraźne melorecytacje, rozedrgane wokale i chłodny, senny klimat. Długo obchodziłem tę produkcję szerokim łukiem, nie wiedząc z której strony ugryźć dźwięki produkowane przez załogę Carla McCoya. Muzyczna zawartość tej produkcji jest czymś co przywodzi mi dokonania starych płyt Sisters of Mercy. Utrzymana w dużym przybliżeniu w gatunku rocka gotyckiego, czerpie sporo z innych stylów muzycznych, jednak, co ważne, zespół ten ciężko przyporządkować do którekolwiek z nich. Mnóstwo tu muzycznych „przeszkadzajek”, sporo nakładających się na siebie wokali, ech, pogłosów, elektroniki, która buduje niepowtarzalny „nephilimowski” klimat. Mrok, ciemność, groza, odgłosy kroków, trzaski starych płyt gramofonowych – to wszystko nagle przełamują dźwięki klawiszy, rzężącej nieśmiało gitary i sekcji rytmicznej. Dobra muzyka na wyciszenie, spacer, ale równie niezastąpiona w doskonaleniu stanu tak zwanego „doła”. Nie jest to wbrew pozorom minus – po prostu dowód na to, że muzyczne obszary penetrowane przez Fields of The Nephlim mają olbrzymią siłę oddziaływania. To muzyka dla konesera, fana mrocznego, trochę elektronicznego rocka gotyckiego, ale także miłośnicy dark wave i takich kapel jak Clan of Xymox, czy Blutengel.
Co niezwykłe, można sobie bardzo łatwo zdać sprawę jak istotny jest klimat dla całej konstrukcji utworów Fields of The Nephilim. To kwintesencja ich stylu, to esencja całej sztuki, którą tworzą. Każda plama klawiszowa, każda elektroniczna „przeszkadzajka”, każdy motyw gitarowy – wszystko ma tutaj swoje miejsce. Całość niesłychanie wycisza. Czasem nie skupiamy się na pierwszym planie, na doskonale wyeksponowanym, natchnionym wokalu McCoya, ale na tych głosach, szeptach, tłach, które maluje zespól i staramy się jakby przez to wniknąć jeszcze głębiej w muzykę. Fields of The Nephilim już od lat posiadają niezwykłą umiejętność skoncentrowania uwagi słuchacza na głębi, tworząc w swojej muzyce płaszczyzny, segmenty, które budują całość. To takie swoiste „toolowskie” uważne słuchanie: cofanie płyty co jakiś czas o 3 sekundy i zastanawianie się nad tym co właściwie się usłyszało. W tym przypadku taka budowa zmusza słuchacza do poszukiwań, a chyba nie ma nic przyjemniejszego dla fana dźwięków niż smakowanie muzyki, którą się lubi.
Ostatnia płyta Fields of The Nephilim to orkiestracja brzmień. Nakładający się na siebie eklektyzm odcieni szarości, czerni i nastrojowego, niebieskiego chłodu jest niemal namacalny. To senne majaczenie wieczornego słońca, które błyska za bezlistnymi konarami drzew. To noc, która kusi księżycowymi wrotami do innych światów. Tylko tych dwóch. Bo w muzyce Fields of The Nephilim nie ma dnia. I chyba dobrze jej to służy.