Nad naszym krajem zabłysła kometa populizmu i dała nam w prezencie niezgorszy ciutek popaprańców. Gnębicieli, jątrzycieli, mataczy różnorakiego autoramentu, którzy, puszczeni samopas, pałętali się po caluśkim państwie kiej uprzykrzone gzy. A z pałętania tego narodziły się rzesze akolitów i jak jakie apostoły poszły w trop za niezgułami szerząc wszędy złą nowinę.
Niektóre myślące ludziki zanosiły się od nieutulonego szlochu, lecz że było ich przymało, ich bunty, żale i chlipania więdły w tumultach gawiedzi, w natłokach wrzasku, w odgłosach zapewnień, kuszenia i obietnic sączonych im do ucha.
Nastał pomyślny czas dla głupków i tłuszcza nowych dygnitarzy obsiadła wszystkie możebne i niemożebne grzędy, stołki, a także pufy zarezerwowane dla neofitów. Zrazu ośmielona, że nikt z mądrych nie kapnął się, iż ma do czynienia z szubienicznikami, posunęła się dalej i już oficjalnie jęła ujeżdżać po oponentach. Zrazu sieczonych, płazowanych, bigosowanych lekuchno, nieśmiało, z umiarem, później jednak, na cały regulator;w majestacie nierządu, bez krępacji, na wyprzódki, dla przykładu i ku nauce.
A co który oponent zaczynał warcholić, temu dawano po łbie, tego pakowano w dyby, stawiano pod pręgierz, narzucano kary i gnojono na wschodnie sposoby.
A kiedy wreszcie mądrzy poczłapali po rozum do zapowietrzonych głów, okazało się, że jest za późno na gigantycznie mały rozsądek, że przyjdzie ciężko przechorować zmarnowany czas, że w nieodległej przyszłości banalny rozsądek będzie mierzony w tonach, a nie w dekagramach, bo, jak wyliczono, na hektar zniszczeń, przypadnie wkrótce czubata wywrotka z naprawiaczami ulepszeń.
Blady strach opanował większość. Mniejszością natomiast targały homeryckie radochy na myśl o pozostawionym burdelu. A im większa była większość, tym potężniejszy okazywał się generalny cykor.