Moje kłopoty zaczynają już w momencie ustalania definicji. Kto jest, a kto nie jest bezinteresownym. Najprzystępniej mówiąc, to człowiek publikujący gdziekolwiek i za friko.
Jedni pragną ujrzeć swoje nazwisko, dowartościować zatkane ego i przyłożyć lepszym od siebie, innym zależy na przekazaniu odbiorcy jakichś słów. U jednego największą zaletą pisania są kropki, przecinki i bezmyślniki, natomiast wyrazy pomiędzy nimi nie mają znaczenia; pisze, jak mu świśnie we łbie i niewiele dba o sens. Zależy mu tylko na wymierzeniu spektakularnego kopa. Z czego ma dziką satysfakcję.
Drugi rąbnie doskonały tekst zmuszający do pogłębionych rozważań. Przy czym ten, co wysmażył przecinki, znajduje pod swoim potworkiem setkę gratulacyjnych i czołobitnych komentarzy. Różne bezinteresowne kpy namaszczają go na geniusza, drugi zaś, choć dał z siebie, co najlepsze, zadowala się lakonicznymi komencikami na modłę swawolnego Dyzia. Z czego wynika, że bezinteresowność ma dwa oblicza: zafałszowane i autentyczne.
Pierwsze, Wańkowiczowskie, to reprezentacyjna twarz o rysach wirtuoza bzdur i omnibusa hecnej erudycji. Bazgrze tylko w tym celu, by zaistnieć, za wszelką cenę powiedzieć rozlazły dowcip, w każdym calu marny kalambur, ponury gag i nadgniły bon mot w stylu Ferdka Kiepskiego. Pomaga wyłącznie sobie, a inni, to rechoczący chórek wielbicieli.
U tego rodzaju ludzi mamy przerost ambicji nad możliwościami, niepohamowane parcie na szkło czy druk. Pchają się na afisze, tabloidy i lodówki przejawiając koszmarną ochotę na błyszczenie gdziekolwiek; nie znają się na niczym, ale na każdy temat mają wyrobione zdanie.