Męczy mnie brak wstęg na plecach - zasłużyłem sobie na nie. Przekrzykiwałem pociągi, uderzałem w nie kamieniami, a czasem nawet paliłem stosy tuż przed przejazdem tak, że w razie gdyby jednak - kipiały. Siadałem wtedy na stopach, oparty o powyłamywane ogrodzenia i czekałem - marzłem, choć przecież wilgoć i odpowiednie nastawienie na brak snu lub wszelki wypadek.
Nadjeżdżał/Nadjeżdżali - cichy turkot szyn, światła miasta - bo dwa to już para, a para to zgiełk - nastawienie.
Oddech w którym dałbym słowo, czuć obietnicę, że jeśli wystarczająco jeszcze wrosnę, następnym razem zostanę sam - w pojedynkę.
Że wystarczy trzask i chrzęst łamanych kości - poddanie się pod pęd zdawkowych słów, z których wynika spotkanie przy piwie następnym razem, kiedy dojdzie do zetknięcia dwóch galaktyk o równoległej trajektorii - co za nonsens.
Kładę się zatem w trawie - ta głaszcze mnie po policzku, szepcze do ucha zaklęcia, lub przekleństwa - chowa urazę, zupełnie jak ty.