W epoce, gdy ludzie byli szczęśliwi bez sondaży, za siedmioma górami, ośmioma morzami oraz jednym pobojowiskiem, wśród nieprzebytej kniei, z daleka od mieszkalnych sadyb, znajdowało się terrarium dla niezguł, a w jego mrocznym mroku żył był sobie pewien pustelnik.
Pustelnik, jak głoszą wołowe przekazy, jest to szaraczek parający się samotnością, osobnik widywany z nieczęsta, lichy w sobie i nieludzko płochliwy.
Był to osobnik urody powściągliwej; dziarski flegmatyk raczej niż choleryczna pierdoła. Na jego rozlewnym obliczu malował się wszechwiedzący uśmiech człowieka, któremu zwisa i powiewa, co kto o nim pomyśli.
*
Ostatnimi czasy czuł się paskudnie, jak obrabowany, zdradzony, istny muł i nieokrzesaniec, którego teleportowano z buszu prosto na światła rozpędzonej ulicy. Stał na niej sam, głupi i opuszczony, zagubiony pośród mętliku skrzyżowań, zaułków i wieżowców gwarnej metropolii, ogłuszony klaksonami, z włócznią w pozłotku, w plugawej sukni, z walkmanem na Irokezie.
Osobiście nie znosił mieć się z pyszna, robić za wała na lipnej gwarancji, być branym za światowca z kurnej chaty: zżerała go zazdrość.
Miał dosyć upokorzeń. Nie żywił ochoty na odstawianie muskularnego chojraka, bo wiedział, że jest słabeuszem i nie wzdychał do tupania, wrzeszczenia, pouczania, jak się powinien miewać.
W sejmie, gdzie był otoczony markotną troskliwością, gdzie stale wybaczano mu nieznośne nastroje, gdzie do woli i do przesady posługiwał się taranem swojej nienawiści i lubił podglądać, jak skręca sąsiadów z opozycji, jak międlą w sobie obsceniczne wyrazy na jego temat, stwierdził naraz, że stracił wszelkie specjalne prawa i nikt mu nie schodzi z drogi, a przeciwnie, popychają go na niewinną szafę, trącają łokciem i dają sójkę w bok, że gdy idzie, nikt mu nie ustępuje, a ludzkie pogłowie pryska na boki, zaczyna przestawiać go po kątach i ośmiela się drwić z niego prosto w nos, ośmiela się komentować, wykpiwać i podważać każdy jego krok i każde posunięcie.
Z niego, co było niesłychane, nie do zaakceptowania!
Naraz wzięła go chętka, by zaordynować sobie stateczny tryb życia. Jak postanowił, tak zrobił i na świecie uczyniło się luźniej.
*
Odkąd porzucił, a właściwie został porzucony przez politykę, zamknął się w sobie, odkleił od przeżywania podrabianych problemów i począł prowadzić życie wymuskane ciszą: prawie subtelne i niemal kontemplacyjne.
Wtedy to odkrył, że ma w sobie tajną smykałkę do wrażliwości, po cichu zaczął więc odżywiać się dobrym słowem, gdyż przepadał być szlachetnym i uczynnym do znudzenia.
Przestał bywać na widoku i zerwał z nieprzystojnym wizerunkiem przysłowiowej mendy. Zrejterował z hucznego istnienia; zaszył się na bezludziu i od tej pory było o nim tycio.
Ze strzępów plotek słyszało się tylko, że był nazywany „władcą państwa absolutnego, ponieważ zajmował się substancjami lotnymi, figielkowatymi i znerwicowanymi o nazwie absolut. Lecz była to prawda pro forma i jak cię mogę, bo dla beki: w istocie władał mocarstwem o gabarytach niewysłanego znaczka pocztowego.
Panował nad filigranowym imperium podziurawionym kostropatymi pejzażami, a giermków sprawujących pieczę nad jego rozległościami przydzielono mu trzech.
Jeden był – z braku laku - medykiem ubiegającym się o doktorat, drugi w momentach wolnych od stróżowania nosił berło, a trzeci udawał Kasztankę z wąsami.