Pewnego dnia, gdy Bogdanowi kończyło się zwolnienie po ostatnim wypadku, wezwano go do Komendanta Wojewódzkiego. Pod gabinetem siedziało jeszcze trzech weteranów. Też nie kumali, po co ich wezwano. Asystentka wprowadziła ich do gabinetu. Komendant przywitał się z wszystkimi.
– Proszę siadajcie, pewnie zachodzicie w głowę po co tu jesteście – komendant uśmiechnął się.
– Mam dla was zadanie, pojedziecie na rekonwalescencje na rubieże wschodnie. Spotkacie się tam też z druhami z OSP, zrobicie parę prezentacji i wykładów na temat nowych technik gaszenia. – Brygadier znany był z tego, że dbał o ochotników i był ze wschodu.
– Żeby nie było, że nie mam w tym interesu, zawieziecie kilka rzeczy moim dziadkom.– Wręczył nam rozkazy wyjazdu i kluczyki do służbowego dużego fiata.
Zajechali późnym wieczorem. Zabrakło im fajek, więc wstąpili do baru. Przy zadymionym bufecie można było powiesić siekierę, a nawet brony z czwórką koni. W mundurach moro rzucali się w oczy. Byli obcy, wszyscy ich obserwowali. Już wychodzili, gdy Bogdan poczuł dłoń wciskającą go w ziemię jak kafar.
– A wy malcziki, to kto, zabłądzili wy a? – śpiewne zapytanie olbrzyma stojącego za nim zabrzmiało złowrogo.
Druga ręka została mu podetknięta pod nos. Musztardówka wypełniona po brzegi aromatycznym napojem powalającym w locie komary, wyglądała jak naparstek pomiędzy pętami kiełbasy.
– No ma, piji za moje zdarowie! – brodata twarz przemówiła tubalnym głosem.
– Chyba że ty ZOMO! - To my pogawarim za stododłu! – dokończył.
Odmawiać raczej nie było sensu, takich toastów było tyle, ilu zakapiorów w barze, więcej grzechów nie pamiętam, bo urwał mu się film.
Bogdan z trudem szukał tętniącej bólem głowy. Pianie koguta zabrzmiało jak ryk bawołu.
– Suszi malenki, oj suszit, a sońce wysokie! - Usłyszałem śpiewny kobiecy głos.
- Czem się strułeś, tym się lecz, drohi junaku – dodała.
Drobna, siwa jak gołąbek staruszka krzątała się po kuchni. Z wprawą zdjęła fajery i dosypała węgla do ognia. W malowanym kubku z gliny był bimber, zapachniało też jajecznicą ze skwarkami i ogórkami małosolnymi z miodem. Dowiedział się od niej, że wczoraj przywieźli ich sołtys z kowalem. Po śniadaniu i podwójnym sklinowaniu, wrócił do życia. Umył się i przebrał.
– Gdy Luna schowa się za brzozowy zagajnik, zasadzim się na dzika. Tam, przy kartoflisku –rzucił wychodząc z izby zarośnięty Starik.
– Tylko weźmiem „ratatata” ze strzechy. – Doleciało do niego już z podwórza.
Jakie „ratata”? Jakie dziki? Głowa i tak była obolała, a tu jeszcze takie zagadki. Ale wieczorem ustawiał rkm Digitariewa w redlinie.
– Czemu na te dziki się zasadzamy? – zapytał dziadka.
– W szkodę wchodzą. Ziemniaki żrą. No i dziczyzna dobra do bimbru. – Filozofia dziadka była pradawna i zrozumiała.
- A czemu te „ratata”? - Próbował zgłębić wschodnie niuanse rusznikarskie.
- A bo wiesz synku, tego u nas tyle się walało po wojnie, że szkoda było nie zachować trochę - Dziadek całkiem go rozwalił prostotą wypowiedzi.
Gościnność wschodnich terenów była nieoceniona. Tylko nie wiedział, co na to jego wątroba by powiedziała. Ale zaniemówiła po dwóch tygodniach, więc przemilczmy ten temat.