Wierszem Miesiąca III/24 został utwór Baśń wyszeptana o Poezji - Autsajder1303

Najlepszym anonimowym opowiadaniem został utwór - "Pani Basia" - jaga

Rozpoczynamy nowy konkurs o Złotą Pietruchę w temacie - "psota"

O jeden zwariowany dzień za mało (powieścidło cz. XLIII)

Moderator: Redakcja

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Gelsomina
Autor/ka z pewnym stażem...
Posty: 6061
Rejestracja: 17 lipca 2014, 01:15
Złotych Pietruch: 2
Srebrnych Pietruch: 4
Brązowych Pietruch: 1
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 2
Kryształowych Dyń: 1
Honorowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 0

O jeden zwariowany dzień za mało (powieścidło cz. XLIII)

Post autor: Gelsomina »

Rozdział XIII


Wojciech długo nie wracał, więc do niego zadzwoniłam. Nie odebrał, co mnie bardzo zaniepokoiło. Zrezygnowałam zatem z wiszenia na telefonie i zaczęłam ubierać Madzię. Najlepiej, jeśli do niego pójdziemy – powiedziałam, nakładając córce po raz kolejny czapeczkę, którą ściągała z uporem maniaka. Ty złośliwa, łysa pało – mruknęłam i wtedy usłyszałam dźwięk wiadomości.

Myślałem, że tak będzie lepiej, że będzie lepiej, gdy ci opowiem... Ale to mnie za dużo kosztowało. Potrzebuję samotności, Olgo. Odezwę się.

Odpisałam, że rozumiem, ale wolałabym, żeby przyszedł; obiecałam, że już nigdy nie będę wracać do tego tematu. Nie doczekałam się jednak odpowiedzi. Cóż... Wcale nie zdziwiła mnie reakcja Wojciecha; z bardziej błahych powodów bywałam załamana i chciałam uciec przed wszystkimi, nie wyłączając Zygmunta. Tęsknota za przyjacielem znów ścisnęła mi serce. Gdyby żył, porozmawiałby z Wojciechem; obu przecież dotknęła tragedia utraty ukochanych kobiet. Ale niestety nie żyje – warknęłam ze złością i oswobodziwszy Madzię z kombinezonu, położyłam ją na kocu, sadowiąc się obok; nie musiałyśmy długo czekać, żeby dołączył do nas Kaprys. Kajtek został na miejscu, ale co rusz energicznie uderzał ogonem o podłogę.

Patrząc na turlającą się po kocu rozchichotaną Księżniczkę, podjęłam decyzję – jutro powiem Wojciechowi, że czas zacząć wspólne życie; oświadczę mu się, a co! Na pewno będzie zaskoczony i oczywiście zadowolony. Ale co do rodzeństwa dla Madzi, to jeszcze poczekamy; najpierw trzeba przecież wyjść z jednych pieluch, no nie?!
A jeśli odmówi? – zapytał mój wredny wewnętrzny głos. To niemożliwe – zagłuszyłam go i od razu zaczęłam układać plan zaręczyn. Klękać przed Wojciechem nie zamierzam, co to to nie, ale przydałoby się kupić coś ekstra, jakiś elegancki drobiazg, na przykład... A jeśli on nadal kocha Kaśkę? – przemknęło mi przez głowę. Tak o niej pięknie mówił; nadal cierpi po jej stracie i tęskni, wciąż tęskni. Tylko że to ja żyję i o mnie też ładnie mówi, wyznaje miłość i chce założyć rodzinę. Dość zatem tych dylematów i do dzieła.

Następnego dnia Wojciech nie dał znaku życia; uznałam, że potrzebuje więcej czasu w samotności, więc trzeba to uszanować. Po śniadaniu jednak na wszelki wypadek postanowiłam zrobić się na bóstwo – a nuż Wojciech zmieni zdanie. Włożyłam Madzię do kojca razem z mnóstwem przytulanek i gumowym młotkiem, którym uwielbiała je okładać. Nadal nie wyglądała na zadowoloną, ale przecież musiałam mieć trochę czasu dla siebie. W końcu dorzuciłam jej jeszcze pana Ziemniaczka z trzodą. Cóż... uroda wymaga poświęceń.

Kiedy już byłam gotowa i spoglądałam z zadowoleniem w lustro, rozległ się dzwonek do drzwi; pobiegłam otworzyć, chwytając w przelocie Madzię, która w tym samym momencie zdzieliła mnie w policzek, tuż pod okiem, figurką pana Ziemniaczka. Syknęłam z bólu, a córeczka rozbawiona moją reakcją, spróbowała ponowić atak. Na szczęście, w ostatniej chwili, złapałam ją za rączkę i brutalnie pozbawiłam broni, na co rozryczała się jak obdzierana ze skóry. Otworzyłam, czując w miejscu po uderzeniu piekący ból i nie mogąc zapanować nad łzawieniem oka ani nad Madzią, która odpychała mnie z niebywałą, jak na taką małą istotę, siłą. Choć miałam ograniczone pole widzenia, to z całą pewnością w osobie, która stała przede mną, rozpoznałam Staszka. Gdy witał się z psami, posadziłam córeczkę na podłodze i oddałam jej ulubieńca, co spowodowało, że natychmiast przestała płakać, a ja mogłam zaprosić gościa do środka. Staszek był już u mnie parę razy, ale zawsze z Wojciechem, przyznam więc, że byłam zaskoczona jego samotną wizytą, ale starałam się tego z grzeczności nie okazać.

– Cześć. Może masz ochotę na kawę? – zapytałam.
– Nie. Ja tylko na chwilę – powiedział cicho, patrząc pod nogi. – Chciałem zapytać, czy czegoś potrzebujesz.
– Nie. A dlaczego pytasz? – Byłam coraz bardziej zdziwiona. Na dokładkę marzyłam o tym, żeby jak najszybciej przyłożyć sobie zimny okład.
– Bo... bo Wojciech powiedział, żebym, dopóki nie wróci, dbał o ciebie i o gospodarstwo.
– Słucham? Jak to nie wróci? To on gdzieś wyjechał?
– Myślałem, że wiesz. – Po raz pierwszy spojrzał mi prosto w twarz.
– Nie wiem. Nic mi nie powiedział. – Byłam skołowana. – Dokąd pojechał? A zresztą zaraz sama do niego zadzwonię.

Złapałam telefon leżący na stole i od razu wybrałam numer Wojciecha. Nie było odzewu. Spróbowałam jeszcze raz, ale z tym samym skutkiem. Zerknęłam na Staszka, który przez ten czas zajął się Madzią. Chciałam go zapytać o ten nieoczekiwany wyjazd Wojciecha, jednak głos uwiązł mi w gardle; odchrząknęłam i nadal nic to nie dało, a na dokładkę poczułam, że zbiera mi się na płacz. Cholera jasna. Tylko nie to. Pognałam do łazienki, żeby opłukać twarz zimną wodą. I po diabła był mi ten makijaż – pomyślałam, patrząc w lustro. Na policzkach widniały czarne smugi. Szybko wytarłam je ręcznikiem i wróciłam do pokoju. Staszek w najlepsze bawił się z Madzią, która uszczęśliwiona szarpała go za blond czuprynę; on też był zachwycony, co rusz chichotał, a psy radośnie szczekały. Super. Ja przeżywam dramat, a oni szaleją ze szczęścia.

– Wiesz, gdzie jest Wojciech? – wydusiłam z siebie.
– Nie. Powiedział tylko, że wyjeżdża i żebym zaopie...
– Wiem – ucięłam.
Teraz nie chciało mi się już płakać, byłam wściekła.
– A powiedział chociaż, kiedy wróci? – wycedziłam przez zęby.
– Nie. To jestem potrzebny? Bo jak nie to już pójdę. Robota czeka.
– Jasne. Dziękuję.
– Jakby co, to zadzwoń albo przyjdź. Będę u Wojciecha.

Nie potrafiłam wydusić z siebie już ani jednego słowa; odprowadziłam Staszka do drzwi i wróciwszy do pokoju, usiadłam na kanapie. Wojciech… Jak mógł nie uprzedzić mnie, że wyjeżdża? Cholera! Jak mógł w ogóle wyjechać? Przecież mówił, że kocha, że chce, żebyśmy byli rodziną. I ja mu się chciałam oświadczyć?! Ale jestem durna, durna, durna! Gdyby żył Zygmunt, powiedziałabym mu, gdzie może sobie wsadzić rady na temat tego cholernego kowboja. Już ja bym mu powiedziała! I rozpłakałam się, a po chwili dołączyła do mnie Madzia. Wstałam, żeby ją utulić.

– Będzie dobrze – szepnęłam jej do uszka i od razu się rozpogodziła. – Damy sobie radę bez niego.
– Ba-ba, ba-ba, ba-ba...
– Bez babci też.

***
Zostały dwa dni do Wigilii. Nie powiedziałam ani Janowi, ani Lolkowi, że Wojciech wystawił mnie do wiatru; udawałam, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zadzwoniłam jedynie do Idziego. był wściekły na brata; nie mógł darować mu ucieczki.

– Jak on mógł tak nagle zostawić i gospodarstwo, i galerię? Przecież to kocha. Dobrze, że chociaż zamówienia skończył. – Westchnął. – I na dokładkę nawet mnie nie uprzedził. Rozumiesz? – ciągnął oburzony. – Jak można nie powiedzieć własnemu bratu?!

Mojej osoby Idzi w ogóle nie wziął pod uwagę. Cóż... Dla niego w tym wszystkim liczyłam się najmniej; nawet krowy były przede mną.

– Może ty wiesz, dlaczego tak zrobił? – spytał nagle.
– Nie wiem – skłamałam. Nie wiedzieć czemu, ale nie chciałam wspominać mu o Kaśce. – Mam do ciebie prośbę – dodałam szybko.
– O co chodzi? – zapytał zniecierpliwiony.
– Nie mów na Wigilii o zniknięciu Wojciecha. Nie chcę robić sensacji.
– Bez obaw. W tej sytuacji po prostu nie przyjadę na Wigilię – oznajmił ostrym tonem. – Widzę, że myślisz tylko o sobie. Jak zwykle zresztą. Odkąd weszłaś w nasze życie, mamy tylko problemy. – Zatkało mnie. – Daj mi znać, gdyby Wojciech się pojawił. – Przerwał połączenie.

Co on w ogóle powiedział? Czy ja dobrze słyszałam? Zwalił winę na mnie, zupełnie nie biorąc pod uwagę, co ja przeżywam. A to świnia, cham i podlec. Opanował mnie gniew, który po chwili przerodził się w smutek i rozgoryczenie. Kolejna osoba mówi mi, że jestem egoistką. Niech to szlag. I to Idzi? Idzi, który bez skrupułów wykorzystywał dobroć Zygmunta i Hani. Doszłam do wniosku, że w ogóle, ale to w ogóle nie rozumiem niektórych ludzi i powinnam ograniczyć z nimi stosunki do bezwzględnego minimum. Szybko wzięłam się w garść. Nie będzie mi tu jakiś Idzi podskakiwał. Czy on w ogóle mnie zna? Nie ma żadnego prawa wypowiadać się na mój temat. Nie będzie go na Wigilii i świetnie. Problem z głowy. Istniała jednak obawa, że Staszek na kolacji wyklepie prawdę. Musiałam zatem jakoś delikatnie na niego wpłynąć. Zaczęłam rozmowę, kiedy pomagał mi wieszać lampki na ganku i tarasie.

– Staszku...
– Wczoraj nie dzwonił – powiedział szybko.
– Nie pytałam o to – rzuciłam ostro. Nie rozumiałam, dlaczego Wojciech, ani razu nie zadzwonił do mnie. Kontaktował się co parę dni jedynie ze Staszkiem.
– Przepraszam.
– Nie szkodzi. – Starałam się nadać głosowi łagodny ton. – Chodzi o to... Mam do ciebie prośbę... Bo na Wigilii... – dukałam.
– Mam nie mówić, że Wojciech wyjechał.
– Tak. – Odetchnęłam z ulgą.
– A co im powiemy? – Spojrzał mi przenikliwie w oczy i dopiero teraz zauważyłam, że mają kolor niezapominajek.
– Co? Że ma grypę i musi leżeć w łóżku.
– Aha. I uwierzą?
– Dlaczego mieliby nie uwierzyć? Będzie dobrze.
– Nie można im powiedzieć prawdy? To Wigilia przecież, a my tak kłamać będziemy.
– Ja będę. Ty się nie odzywaj.
– W ogóle?
– Na ten temat. – Poczułam zniecierpliwienie.
– A jeśli Wojciech właśnie wtedy wróci?
– To dopiero będziemy się martwić.
– Idzi się zgadza?
– Nie będzie go na Wigilii. Jak zwierzęta? – zmieniłam temat.
– Dobrze. Później przyniosę mleko i jaja.
– A masło?
– Masło też.

Wyjazd Wojciecha wyszedł mu zdecydowanie na dobre. Krótko mówiąc, podziwiałam Staszka, ponieważ od prawie dwóch tygodni był trzeźwy; świadczyło o tym jego spokojne, nieśmiałe zachowanie. Z tego co zaobserwowałam wcześniej, po alkoholu stawał się niezwykle gadatliwy, wesoły i towarzyski; witał każdego uniesieniem prawicy i gromkim okrzykiem – bajlando, następnie poklepywał przyjacielsko po ramieniu i zaczynał swoje opowieści. Musiałam przyznać, że był wtedy nawet zabawny, ale mimo wszystko wolałam go w spokojniejszej wersji.

– Nie martw się – powiedział nagle, uciekając wzrokiem w bok. – On wróci.
– Nic mnie to nie obchodzi. – Ledwo zapanowałam nad chęcią, żeby rzucić o ścianę lampkami, które trzymałam w dłoniach.
– Obchodzi – powiedział stanowczo. – Kochacie się przecież.
– To dlaczego zniknął i... i nawet do mnie nie dzwoni? – wydusiłam to w końcu, choć było mi wstyd, że zostałam porzuconą kobietą.
– Myślałem, że się pokłóciliście.
– Nie, skąd. Zapytałam go tylko...
Urwałam, nie będąc pewną, czy powinnam mu to powiedzieć. Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem
– Zapytałam o Kaśkę.
– Muszę iść. – Zeskoczył z drabiny. – Później to dokończę.

Świetnie – pomyślałam. Wystarczy wypowiedzieć to imię, a faceci znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Sama se dokończę – rzuciłam do siebie. Bez łachy. Uporałam się z wieszaniem lampek i weszłam do domu; Madzia jeszcze spała, więc postanowiłam poczytać. Pragnęłam choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości. Gdy wzięłam do ręki książkę, nagle przyszły mi do głowy listy Małego Księcia; nadal tkwiły w drewnianej skrzyneczce, którą postawiłam na komodzie w sypialni. Może w końcu przyszedł czas, aby po nie sięgnąć... A może czas, żeby odciąć się na zawsze od przeszłości związanej z panem Gustawem? Przecież on nie żyje Co mi powie zza grobu? I jak to na mnie wpłynie? Poszłam do sypialni i zabrawszy listy ze skrzynki, wróciłam do pokoju. Chwilę stałam niezdecydowana, a przez moją głowę przewijały się wspomnienia, ale tylko te miłe: rozmowy z Małym Księciem, jego żarty i śmiech, czas spędzony w ogródku wśród róż, zapachy,... To wszystko zostanie we mnie na zawsze; nie chcę dowiedzieć się czegoś, co zepsułoby mi ten obraz. Nie chcę i już. Zdecydowałam – nie będę czytać tych listów, Babette też ich nie dostanie – jeden po drugim wrzuciłam do kominka. Tajemnica pana Gustawa nigdy nie wyjdzie na jaw. W ślad za nimi poszły także listy od Wiesławy i ten od taty. Patrząc, jak płoną, poczułam ulgę. Pewne rzeczy powinno się zostawić w spokoju. Gdybym nie poruszyła tematu Kaśki, Wojciech by nie wyjechał. Powinnam tylko przyjąć do wiadomości, że miał kiedyś narzeczoną i tyle; niepotrzebnie zaintrygowało mnie to, że o niej nigdy nie wspomniał. Teraz nie ma co płakać nad rozlanym (nomen omen) mlekiem; a przecież właśnie od mleka zaczęła się nasza znajomość.

***
Lolek przyjechał w Wigilię już o dziewiątej. Wysiadł z samochodu w czapce Mikołaja, krzycząc: hou, hou, hou. Zaraz za nim wybiegły rudzielce.

– Ale z ciebie ranny ptaszek – powiedziałam ze śmiechem, a on uścisnął mnie tak, że prawie nie mogłam oddychać. – Zwariowałeś? – Odepchnęłam go, udając oburzoną, ale tak naprawdę byłam bardzo szczęśliwa, że go widzę. – Przywiozłeś Diogenesa? – spytałam zaniepokojona.
– Jasne. Zaraz przyniosę Gienka. Najpierw chciałem przywitać się sam na sam z jego byłą panią. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Niech ci się przyjrzę. – Odsunął mnie na wyciągnięcie ramion jak jakąś kukiełkę. – Ej, mała, coś źle wyglądasz.
– Zdaje ci się. – Wyszarpnęłam się. Przecież mu nie powiem, że przepłakałam prawie całą noc z tęsknoty za kowbojem i.. i z upokorzenia. – Idź po Diogenesa.
– Nie widzieliśmy się dwa tygodnie, a tobie tylko na kocie zależy? Oj, bo się pogniewamy i dostaniesz w prezencie rózgę, a nie... – urwał, kładąc palec na ustach.
– A nie co? – zapytałam ze śmiechem.
– Dowiesz się w stosownej chwili, najpierw musisz zasłużyć.
– Ciekawe czy ty zasłużyłeś na prezenty?
– Kupiłaś mi coś? Naprawdę? – Zaczął rozglądać się po pokoju. – Gdzie to schowałaś?
– Nie wariuj, przynieś wreszcie mojego kota.
– Twojego? Przecież on od ciebie uciekł. Zapomniałaś?
– Nie on jeden – mruknęłam pod nosem.
– Co powiedziałaś?
– Nic. Idź.
– Okej, ale najpierw buzi.
– Kaprys, bierz go!

***
Diogenes za nic nie chciał wyjść z kontenera, a gdy psy podchodziły bliżej, prychał ostrzegawczo. Zaproponowałam, żeby Lolek poszedł z nim do pokoju gościnnego i zamknął drzwi; może gdy wyczuje, że nie ma w pobliżu nikogo obcego (czyli mnie, o rany!) zdecyduje się w końcu na rekonesans. Rudzielce już były u mnie kilka razy. Przy pierwszej wizycie zapałały uczuciem do Kaprysa i Kajtka – zresztą z wzajemnością, a Madzię wprost uwielbiały. Od dawna marzyłam o spotkaniu z Diogenesem; chciałam znowu go przytulić albo chociaż delikatnie, jednym palcem, pogłaskać po łebku. Nareszcie byliśmy pod jednym dachem, ale zaczęłam poważnie obawiać się, że na pojednanie nie ma szans. Lolek wrócił po kilku minutach, niosąc na rękach Diogenesa, na którego widok poczułam radość i wzruszenie, ale nie ruszyłam się z miejsca; nie chciałam spłoszyć mojego ślicznego, puszystego kociaka.

– Trochę przytył – stwierdził Lolek. – Vet kazał mi go odchudzać, ale to nie jest wcale takie proste.

Diogenes miauknął, jakby na potwierdzenie tych słów i z gracją zeskoczył z ramion Lolka na podłogę; z postawionym na sztorc ogonem, zaczął chodzić po pokoju, ale trzymając się blisko ścian. Nie obdarzył mnie nawet jednym spojrzeniem.

– Zaraz się przyzwyczai – uspokajał Lolek. – Ostatnio jest bardzo towarzyski; nawet Jagodzie pozwala na pieszczoty.
– Jagodzie? Masz dziewczynę? I dopiero teraz o niej mówisz? – Byłam oburzona. – Przecież zaprosiłabym ją na Wigilię.
– To koleżanka ze studiów. Nie rozpędzaj się.
– Nie wierzę. Ty masz koleżankę?
– A mam. Przynajmniej na razie. Mam jednak nadzieję, że to się niedługo przerodzi w coś innego.
– Wiedziałam, że kolegowanie się z kobietą to do ciebie niepodobne.
– Tak? – Przekrzywił zabawnie głowę. – A jak nazwałabyś w takim razie naszą relację? Przyjaźnią?
– Teraz już tak.
– Aha. Czyli mam rozumieć, że nie jesteś kobietą? Przybrałaś jedynie taki kamuflaż. – Spojrzał znacząco na mój obfity biust.
– Erotoman. – Uderzyłam Lolka z całej siły w ramię.
– A ty mniszka?
– Raczej modliszka.

Oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Później chwilę pogadaliśmy o jego studiach i o naszych wspólnych interesach. Gdy rozmowa zeszła na Madzię, Lolek stwierdził, że też powinnam ją odchudzić, czym znowu mnie rozbawił. Niestety, co było nieuniknione, zapytał w końcu o Wojciecha. Wiedziałam, że i tak za kilka dni będę zmuszona powiedzieć mu prawdę albo wymyślić kolejne kłamstwo, na które jeszcze nie miałam pomysłu. Hm... Było nie było, Lolek zamierzał wyjechać dopiero po Nowym Roku, co w innych okolicznościach bardzo by mnie cieszyło. Teraz nie było mi to na rękę. Chyba że... Chyba że kowboj niebawem wróci. Na razie trzymałam się dzielnie wymyślonej wcześniej bajeczki na temat choroby Wojciecha, bo chciałam mieć spokój i zachować resztki godności chociaż w Wigilię i w Boże Narodzenie. Byłam pewna, że Lolek wybaczy mi to kłamstwo; w końcu jesteśmy przyjaciółmi, no nie? Właśnie... Jasny gwint. Stąpam po cienkim lodzie. Ech...

– O, to może go odwiedzę – zaoferował nagle Lolek.
– Oszalałeś? On ma grypę. Chcesz się zarazić? Staszek go dogląda i gospodarstwa zresztą też.
– To kiedy ślub?
– Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Za wcześnie.
– Przepraszam – powiedział Lolek, spoglądając na obraz przedstawiający Zygmunta, Beatę i Kajtka.
– Nie szkodzi. – Podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem i uśmiechnęłam się. – Piękny obraz, prawda?
– Tak. Pamiętam ten dzień, gdy go przywiozłem.
– Ja też. Stwierdziłeś wtedy, że to kicz. – Szturchnęłam Lolka łokciem
– Oj tam, oj tam.

Lolek położył dłoń na mojej dłoni, lekko ją ściskając; siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, aż żądna naszej uwagi Księżniczka, zaczęła głośno piszczeć. Kaprys natychmiast uciekł do drugiego pokoju, a rudzielce, prawie jednocześnie, żałośnie zaskomlały; jedynie Kajtek leżał niewzruszony, nawet nie uniósłszy łba. Czyżby tracił słuch? – pomyślałam. Jeszcze niedawno na dźwięk krzyków i pisków Madzi, poszedłby w ślady Kaprysa, a teraz... Zapatrzona w staruszka nie zauważyłam, że na kanapę wskoczył Diogenes; zwrócił mi na to uwagę Lolek, mówiąc konspiracyjnym szeptem:

– Nie ruszaj się.
– Co? – spytałam zdziwiona.
– Gienek usiadł obok ciebie; nie spłosz go.

Odwróciłam nieznacznie głowę i spojrzałam prosto w bursztynowe ślepia. Po chwili Diogenes zaczął ocierać się o moje udo, a kiedy wyciągnęłam z wahaniem rękę, żeby go pogłaskać, nie protestował.

– Naciesz się, tylko nie licz na to, że ci go zostawię – ostrzegł mnie Lolek, marszcząc czoło.
– Wiem – szepnęłam. – Najważniejsze, że mi wybaczył. – Z przyjemnością wsłuchiwałam się w jednostajne mruczenie.

Diogenes po chwili zdecydował, że wystarczy pieszczot i poszedł zwiedzać dom. Pomyślałam, że mimo nieobecności Wojciecha Wigilia zapowiada się bardzo dobrze. Zaproponowałam Lolkowi, żebyśmy poszli na spacer, a także odwiedzili Zygmunta. Przystał na to chętnie, więc zabrałam się za ubieranie Madzi, co niestety nie należało do przyjemności, ale za to przyprawiło Lolka o atak śmiechu.

– Patrząc na twoje zmagania, zastanawiam się, czy warto zostać ojcem – powiedział, ocierając oczy.
– To już coś, że w ogóle się nad czymś zastanawiasz – odparłam uszczypliwie.

Po powrocie zjedliśmy skromny posiłek i napiliśmy się herbaty. Następnie zagoniłam Lolka do ubrania choinki i nakrycia stołu. Żartował, że cała robota spadła na niego, bo jeden chory, a drugi, czyli Jan, pewnie też leży w łóżku, ale z jakąś laską.

– Takim to dobrze, a człowiek musi harować jak wół.
– Taki los – stwierdziłam. – Zaraz cię jeszcze czeka lepienie pierogów.
– Co? – Wyglądał na przerażonego.
– A co myślałeś? Że dlaczego cię tu niby ściągnęłam? Zakładaj fartuch.
– Fartuch? Powiedz, że żartujesz. Proszę, powiedz to – błagał.

Oczywiście wszystkie potrawy miałam już gotowe i Lolek pewnie się tego domyślał, ale fajnie było stroić sobie żarty. Po raz pierwszy od zniknięcia Wojciecha, a może nawet po raz pierwszy od śmierci Zygmunta, czułam się tak lekko i beztrosko. Gdy przyszedł Staszek, powitałam go z radością; nie ukrywał zdziwienia, ale też zobaczyłam w jego oczach wyraźne zainteresowanie. Ostatnio łaziłam ciągle naburmuszona, więc taka zmiana musiała być dla niego pewnego rodzaju szokiem; zamiast, jak to miał w zwyczaju, wbijać wzrok w podłogę, cały czas wodził nim za mną. Po kilku minutach zaczęłam czuć się z tym nieswojo.

– Zauważyłaś, że ten blondas ciągle się na ciebie gapi? – zapytał zaniepokojony Lolek, gdy poszliśmy razem do kuchni. – Chce cię poderwać, czy co?
– Co też ci przyszło do głowy? – oburzyłam się.
– Ponoć Wojciech to jego przyjaciel, a ten tu maślane oczy robi do jego dziewczyny.
– Nieprawda – powiedziałam stanowczo. – Zdaje ci się. Nie po tym, co między nimi zaszło. – Od razu pożałowałam tych słów.
– Czyli co?
– Nie mogę ci powiedzieć. I nie nalegaj – dodałam szybko, widząc, że rozpaliłam do czerwoności jego ciekawość. – Zanieś śledzie i sałatkę. No już, idź.

Że też musiałam tak chlapnąć bez zastanowienia. Jestem beznadziejna – myślałam. Nie było szans, by Lolek o tym zapomniał; prędzej czy później znów zacznie drążyć. Niech to szlag. Mam język dłuższy niż kameleon. Cóż, w kłamstwach niestety też jestem niezła, więc wymyślę jakąś historyjkę, żeby zaspokoić ciekawość Lolka. Nie byłam z siebie dumna z tego powodu; czułam zażenowanie, że znów planuję oszukać kogoś, kto jest dla mnie dobry. Nie mogłam jednak powiedzieć prawdy. Po pierwsze, uznałam, że Wojciech i Staszek nie chcieliby wtajemniczać kolejnych osób w swoje osobiste sprawy, po drugie, nie chciałam wyjść na porzuconą z powodu zmarłej ukochanej; w ogóle nie chciałam wyjść na porzuconą, a niestety tak to wyglądało. A zatem mama i Idzi mają rację – myślę przede wszystkim o sobie, czyli jestem egoistką do entej potęgi. Przyjazd Jana na szczęście udaremnił mi dalsze rozważania. Opłukałam dłonie i wytarłszy je w ściereczkę, wyszłam powitać gości. Ale byłam ciekawa, jaką niespodziankę przygotował dla mnie Jan. Najpierw jednak wpadłam w ramiona niedoszłej teściowej, która przycisnęła mnie mocno do bujnej piersi. Z przyjemnością odwzajemniłam uścisk. Lubiłam Julię, mamę Jana, jej zaraźliwy śmiech, poczucie humoru i żywiołowość. Zarówno pod względem wyglądu, jak i sposobu bycia całkowicie różniła się od mojej rodzicielki. Najważniejsze jednak było to, że mnie akceptowała, nie oceniała i nie miała do mnie pretensji, że odrzuciłam Jana. I oczywiście uwielbiała Księżniczkę.

– Gdzie moja wnusia? – Huknęła mi wprost do ucha. Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo obróciła mnie w stronę wnętrza domu i pchnęła, mówiąc: – Prowadź!

Nie próbowałam nawet zaprotestować. Po drodze, wręcz w locie, przedstawiłam jej Lolka i Staszka, którzy wydawali się lekko skonsternowani, patrząc na kobietę przewyższającą ich wzrostem o dobre kilka centymetrów – a trzeba powiedzieć, że obaj do niskich nie należeli. Gdy znalazłyśmy się w pokoju dziecięcym, Julia obdarzyła śpiącą Madzię tak czułym spojrzeniem, że stanęła mi klucha w gardle ze wzruszenia. Znów pomyślałam o mamie. Tak bardzo chciałam, aby tu była, aby patrzyła na swoją wnuczkę z miłością. Z trudem przełknęłam ślinę i zamrugałam powiekami, by powstrzymać napływające do oczu łzy.
– Idź do Jana. Ma dla ciebie niespodziankę – szepnęła Julia, podając mi płaszcz. – Ja tu zostanę, poczekam, jak się obudzi.
Zrobiłam posłusznie, co kazała. W progu wpadłam na Jana.
– Ładnie tak uciekać przed gośćmi. – Uśmiechnięty wziął mnie w ramiona.
– Gdzie moja niespodzianka? – spytałam, gdy już się od siebie oderwaliśmy.
– Chodź. – Jan cały czas szczerząc zęby, złapał mnie za rękę i pociągnął do pokoju.
Udzielił mi się jego dobry nastrój, zamiast iść, po prostu frunęłam. Niestety, gdy zobaczyłam, kto siedzi przy stole, runęłam na ziemię, na szczęście niedosłownie, bo zapewne przypłaciłabym to licznymi złamaniami, kto wie czy nie życiem. Babette na nasz widok natychmiast wstała z krzesła. Zamknęłam oczy, łudząc się, że gdy je otworzę, jej już tu nie będzie. Niestety. Nie dość, że nadal była, to jeszcze coraz bliżej mnie. W pewnym momencie wyciągnęła dłonie, mówiąc:
– Witaj, Olgo. Świetnie wyglądasz.
Nie zrobiłam żadnego ruchu, tylko oszołomiona patrzyłam, raz na nią, raz na Jana.
– Wszystko w porządku? – zapytał Lolek, stając u mojego boku.
– Nie – wychrypiałam. – Co ona tu robi? – zwróciłam się do Jana.
– Olgo... – zaczęła Babette.
– Zamknij się – warknęłam.
– Nie mów tak do Basi – zganił mnie oburzonym głosem Jan.
– Zwariowałeś? Przecież to złodziejka, oszustka, kłamczucha. – Coraz bardziej traciłam nad sobą panowanie.
– To moja narzeczona. – Jan objął ramieniem Babette. – Gdybym wiedział, że tak zareagujesz...
– Jak? – wrzasnęłam. – Jak miałam zareagować?
– Co tak krzyczysz? Obudziłaś dziecko.

Odwróciłam się na dźwięk głosu Julii. Madzia, którą trzymała w ramionach, od razu wyciągnęła do mnie rączki. Tuląc córeczkę, próbowałam uspokoić nerwy i szalejące w piersiach serce, ale nie dałam rady. Buzowała we mnie wściekłość, ale wiedziałam, że nie mogę zrobić sceny na oczach Księżniczki; nie mogłam jej wystraszyć.

– Pójdę przebrać Madzię – wydusiłam. – Lolku, zajmiesz się gośćmi?
Nie słyszałam, co odpowiedział, bo jak wicher pognałam do pokoju dziecięcego i z hukiem zatrzasnęłam za sobą drzwi. Madzia zaczęła płakać. A jednak ją wystraszyłam.
– Już dobrze – wyszeptałam jej do uszka. – Mamusia cię kocha.

Jak on mógł? Co mu przyszło do głowy, żeby bez uprzedzenia przywieźć do mojego domu tę... tę naciągaczkę? Narzeczona? Znów dał się okręcić wokół palca. Okej. Jego sprawa, ale nie miał prawa zapraszać tu Babette. Nie miał i już. Z trudem ubrałam Madzię, bo ręce trzęsły mi się z emocji. Tak długo czekałam na ten dzień. To miała być cudowna Wigilia, pierwsza Wigilia mojej córeczki. Przymknęłam powieki, nabrałam powietrza i powolutku je wypuściłam, powtarzając tę czynność kilkakrotnie. Muszę to wszystko znieść. Muszę. Na wyjaśnienia przyjdzie czas.
Gdy weszłam do pokoju z wystrojoną Księżniczką na rękach, wszyscy wlepili w nas wzrok. Przemogłam się i uśmiechnęłam.

– Och, jaka ona śliczna – zapiała wprost z zachwytu Julia.
– Która? – zapytał Lolek.
– Jak to która? Moja wnusia.
– Mnie się zdecydowanie podoba ta większa – stwierdził wesołym tonem Lolek, a Julia zachichotała.

Atmosfera uległa lekkiej poprawie. Włączyłam płytę z kolędami i zaprosiwszy wszystkich do stołu, złożyłam ogólne życzenia. Chciałam za wszelką cenę, ze względu na Babette, ominąć dzielenie się opłatkiem. Niestety nic z tego nie wyszło. Tradycji stało się zadość. Julia podeszła do mnie pierwsza, później Jan, Lolek, a na końcu Staszek. Nie wyłapałam ani jednego słowa z tego, co mówili, bo cały czas myślałam tylko, żeby Babette nie ponowiła próby bliższego kontaktu. Odetchnęłam z ulgą, gdy to nie nastąpiło. Teraz już pójdzie z górki – pomyślałam, idąc do kuchni. Zupa grzybowa, barszcz z uszkami, pierogi... Na szczęście wszyscy przystąpili do konsumpcji, nie zaniedbując przy tym rozmowy; nawet Staszek wyraźnie się rozluźnił i z emfazą rozprawiał o czymś z Lolkiem. Nadstawiłam uszu, czy nie o Wojciechu, ale na szczęście tematem były skoki narciarskie.

– Czas na prezenty – rzuciła Julia. – Tylko Mikołaj coś spóźniony. – Spojrzała znacząco na syna.
Jan zerwał się z miejsca i poszedł szybkim krokiem do przedpokoju. Wrócił po paru minutach ubrany w czerwony płaszcz, obszyty białym futrem. Na głowie Jana tkwiła czapa z wielkim pomponem, a jego twarz zdobiła biała gęsta broda i druciane okulary. Ciągnął za sobą ogromny wór, krzycząc:
– Hou, hou, hou. Czy ktoś pomoże staremu Mikołajowi? Ma tyle prezentów, że nie może ich udźwignąć.

Z pomocą natychmiast ruszyli Lolek i Staszek. Psy zaczęły szczekać na Jana, a Madzia chichocząc, zaklaskała w rączki. Nieco się rozluźniłam, ale na wszelki wypadek omijałam wzrokiem Babette; udawałam, że jej po prostu nie ma, a przynajmniej starałam się tak robić. Gdy wszyscy zostali obdarowani – zwierzęta oczywiście też – przyszedł czas na rozpakowywanie prezentów, a później zachwyty, podziękowania i uśmiechy. Madzię najbardziej ucieszył uśmiechnięty klaun z wielkim, czerwonym nochalem. Od razu nacisnęła na ten wystający, plastikowy organ i rozległa się głośna muzyka, a po chwili męski głos wesoło zaryczał: Pies zjadł kość, nie miał dość, poszedł w krzaczki, znalazł coś, a tam rzep go złapał... Litości – mruknęłam pod nosem, gdy piosenka zabrzmiała po raz trzeci. Już chyba wolę pana Ziemniaczka z trzodą. Nawet nie zauważyłam, że podczas tego harmideru wymknął się Staszek. Natomiast nie uszło mojej, i nie tylko mojej, uwadze, kiedy wrócił, ponieważ przytargał fotel na biegunach przewiązany czerwoną wstążką, szeroką i błyszczącą.

– Od Zygmunta – oznajmił. – I Wojciecha – dodał nieco ciszej.
– Piękny – szepnęłam.
Staszek wybiegł ponownie.
– Jeszcze to – powiedział, gdy znów się pojawił, trzymając w rękach sporej wielkości pakunek. – Mówił, że będziesz w nim siadywała wieczorami i czytała książki. Kupiłem kilka dla ciebie. Nowości.
– Dziękuję. – Byłam naprawdę wzruszona.



Rozdział XIV

Na szczęście ani nieobecność Wojciecha, ani obecność Babette nie zdołała zepsuć wieczoru wigilijnego. Staszek zebrał się do wyjścia dość wcześnie, tłumacząc, że musi zajrzeć do zwierząt. Nie zatrzymywałam go, za to Lolek rzucił z przekąsem, żeby najpierw zajrzał do chorego przyjaciela, bo na rozmowę z krowami przyjdzie czas po północy. Ta uwaga rozbawiła wszystkich, oprócz mnie i Staszka. Rzuciłam Lolkowi zabójcze spojrzenie, następnie odprowadziłam gościa do drzwi, dziękując jeszcze raz za prezent. Podałam mu dłoń, którą trzymał zdecydowanie za długo, aż w końcu, nieco skrępowana, uwolniłam ją z uścisku.

– Przepraszam – bąknął wyraźnie zmieszany i pospiesznie wyszedł.

Nie chciałam wierzyć, że Lolek ma rację i Staszek rzeczywiście się do mnie przystawia. Nie po tym, co było między nim a Kaśką. To po prostu niemożliwe. Czułam do niego sympatię i wiedziałam, że on też mnie lubi, ale nic poza tym. Nic i już. Wróciłam do gości, którzy właśnie nucili Lulajże Jezuniu i z przyjemnością dołączyłam do chóru; uwielbiałam tę kolędę prawie tak samo jak Pójdźmy wszyscy do stajenki.

– Cudowna rodzinna atmosfera – powiedziała Julia, gdy skończyliśmy śpiewać. – Nie pamiętam już, kiedy tak miło spędzałam czas. Dziękuję, Olgo. – Spojrzała na mnie z wdzięcznością.
– To ja dziękuję, że zechciałaś przyjechać. – Uśmiechnęłam się.
– A może pójdziemy na pasterkę? – zapytała wesoło Julia. – Byłoby...
– Basia jest już zmęczona – wszedł jej w słowo Jan. – Rozumiesz, prawda? W jej stanie tak bywa.
Julia pokiwała ze zrozumieniem głową, a ja wybałuszyłam na niego oczy. W jakim stanie, do cholery? To nie może być prawda – myślałam gorączkowo.
– O co chodzi? – wychrypiałam.
– Księżniczka będzie miała rodzeństwo – odpowiedział z dumą Jan, obejmując przy tym czule narzeczoną.
Osłupiałam.
– Gratuluję – odezwał się Lolek. – Wspaniała nowina. To pewnie teraz nie będziesz chciała psów? – zapytał Babette.
– Psów? Dlaczego pytasz? Chcesz je zwrócić? – W jej głosie zabrzmiała obawa.
– Po moim trupie – stwierdził poważnym tonem Lolek. – Tak tylko zapytałem, bo odkąd weszłaś – ciągnął z wyrzutem – nawet nie raczyłaś na nie spojrzeć; zresztą wcześniej też cię niewiele obchodziły.
– Miałam tyle spraw na głowie – odparła, machając wypielęgnowaną dłonią, jakby odganiała się od natrętnej muchy.
– Nie wątpię – rzuciłam z przekąsem i powiodłam zakochaną parę do przygotowanego wcześniej pokoju.
– Zaraz przyniosę drugą kołdrę i poduszkę; zrobiłabym to wcześniej, ale nie spodziewałam się, że...
– Dziękujemy – przerwał mi Jan. – Doprawdy jesteś bardzo miła – dodał.

Oczywiście wyczułam w tonie jego głosu sarkazm, ale wcale się tym nie przejęłam. Było faktem, że robiłam wszystko, żeby nie zepsuć świątecznej atmosfery, choć ręka świerzbiła, żeby schwycić blond Wenus za kudły i wywlec na dwór, niemiłosiernie świerzbiła. Było cudem, że jednak się opanowałam, ale cóż... w wieczór wigilijny cuda to przecież normalka. Wiedziałam jedno – muszę znaleźć jakiś sposób, żeby porozmawiać z Janem na osobności; może wytłumaczy, dlaczego, wiedząc, co zrobiła Babette, śmiał ją tu bez mojej wiedzy (a co za tym idzie – zgody) przywlec, na dokładkę zapłodnioną. Już gorszej matki dla swojego dziecka nie mógł wybrać?! Jasny gwint. A mówi się, że kobiety są nieprzewidywalne. Też coś. Stał przede mną najbardziej nieprzewidywalny facet na świecie, na dokładkę bez krztyny wyobraźni i pomyślunku. Nie mogłam się doczekać, kiedy wygarnę mu jego głupotę. Jedno trzeba było przyznać, a mianowicie, że swoją niespodzianką prawie zwalił mnie z nóg. Madzia będzie miała rodzeństwo, co prawda przyrodnie, ale jednak. Oczywiście, jeżeli jest to dziecko Jana, a znając wyrachowanie Babette, szczerze w taką możliwość wątpiłam.
Na pasterkę poszli jedynie Julia i Lolek; za żadne skarby nie chciałam zostawić Księżniczki pod opieką lekkomyślnego tatusia i jego perfidnej ukochanej, więc powiedziałam, że boli mnie głowa. Gdy tylko zamknęły się za wychodzącymi drzwi, usiadłam w bujanym fotelu i przymknąwszy powieki, zaczęłam przywoływać najlepsze chwile spędzone z Zygmuntem. Brakuje mi ciebie – szepnęłam. Tak bardzo...

– Olga?
Na dźwięk głosu Jana zerwałam się z fotela jak oparzona.
– Nie chciałem cię wystraszyć, chciałem porozmawiać.
– A Babette?
– Zasnęła.
– Dlaczego mi to zrobiłeś? – wycedziłam przez zęby.
– Przecież wiesz, że ją kocham; nie ukrywałem tego.
– I dlatego przywlokłeś ją do mnie bez uprzedzenia? Nie powinieneś stawiać mnie w takiej sytuacji.
– Chciałem podzielić się z tobą moim szczęściem. Poza tym mama, odkąd dowiedziała się, że znów zostanie babcią, nalegała na to spotkanie. Ona nie zna wszystkich szczegółów całego zamieszania.
– Zamieszania? Babette oszukała nas oboje, ciebie okradła, a ty mówisz o zamieszaniu?
– Ciszej – syknął. – To niej jej wina, została do tego zmuszona.
– Co? – parsknęłam śmiechem. – Sam nie wiesz, co mówisz.
– Pewien – Jan odchrząknął i głośno przełknął ślinę – mężczyzna ją do tego zmuszał. Wykorzystywał to, że go kochała, uzależnił ją od siebie, a później... później robiła to, co chciał.
– Niewinne biedactwo – prychnęłam pogardliwie. – Uważaj, bo się wzruszę.
– Gdy uświadomiła sobie – ciągnął niezrażony – że jest ze mną w ciąży, uciekła od niego. Moja miłość i to, że spodziewa się dziecka, dało jej siłę i chęć do rozpoczęcia nowego życia. Basia naprawdę żałuje tego, co zrobiła.
– Jesteś pewny, że to twoje dziecko? – zapytałam brutalnie.
– Tak.
O święta naiwności – westchnęłam w duchu. Pewność Jana i jego rozpromieniona szczęściem twarz zatrzymała mnie jednak przed wyrażeniem głośno swoich obaw. W końcu to jego życie.
– Słuchaj – zaczęłam – chcesz być z Babette, mnie nic do tego. ale nigdy więcej, powtarzam – nigdy więcej nie sprowadzaj jej do mojego domu, rozumiesz?
– A dziecko? Chcesz pozbawić Księżniczkę rodzeństwa?
– Ty jesteś tu zawsze mile widziany, ale ona nie – powiedziałam, ignorując jego pytanie.
– Mam nadzieję, że zmienisz zdanie.
– Nie licz na to – odparłam twardo.
– Proszę cię tylko, żebyś nie stawiała Basi przed mamą w złym świetle.
– Szkoda że nie pomyślałeś o tym, nim postawiłeś mnie w takiej sytuacji.
– Wiem, znając twój charakter, powinienem przewidzieć i reakcję. Basia mnie ostrzegała.
– Co masz na myśli?
– To, że nie potrafisz przebaczać, nie potrafisz wczuć się w położenie innej osoby, nawet ci bliskiej.
– Wiesz co? Nie pogrążaj się – powiedziałam, ledwie opanowując drżenie w głosie. Słowa Jana zabolały mnie jak cholera. Czy naprawdę jestem taką zimną suką?

***
Po powrocie z pasterki Julia wyglądała na zmęczoną, choć starała się to ukryć, rozprawiając z wigorem i niekłamanym zachwytem o uroczystości. W końcu jednak zaczęła ziewać jak hipopotam, więc zaprowadziłam ją do pokoju gościnnego, gdzie miała nocować.
– Dlaczego nie lubisz Basi? Dlaczego nazwałaś ją oszustką? – zapytała, przytrzymując mnie za ramię, gdy miałam już wyjść.
A jednak nie umknęły jej uwadze moje hymny powitalne na cześć Babette. Trudno. Nie zamierzałam otwierać mamie Jana oczu na grzeszki jego ukochanej, nie dlatego, że mnie o to prosił, ale dlatego, że on powinien to zrobić.
– W przeszłości zalazła mi za skórę, ale nie chcę o tym mówić – powiedziałam wymijająco i w sumie było to poniekąd prawdą. – Takie babskie sprawy.
– Powinnam wiedzieć, z kim wiąże się mój syn – stwierdziła. Nie widziałam jej nigdy tak poważnej.
– W takim razie musisz jego zapytać. – Westchnęłam. – Dobranoc, Julio. Jeszcze raz dziękuję za miły wieczór.

Nagle poczułam okrutne zmęczenie; dobrze, że Lolek pomógł mi sprzątnąć ze stołu, bo pewnie zostawiłabym ten cały bałagan do jutra. Poza tym perspektywa spędzenia dwóch kolejnych dni w towarzystwie Babette naprawdę mnie przerażała. Czy dam radę nad sobą zapanować? Szczerze mówiąc, miałam po dziurki w nosie kłamstw i udawania. Wtuliwszy nos w poduszkę, obiecałam sobie, że nie będę dłużej zwlekać, a jutro, a raczej dziś, powiem Lolkowi prawdę o nieobecności Wojciecha. Będzie o jedno kłamstwo mniej.

***
Po śniadaniu, które zjedliśmy w niezręcznym milczeniu, Jan oznajmił, że Basia nie czuje się dobrze, więc podjęli decyzję o wyjeździe do Łodzi. Miałam ochotę krzyknąć z radości, ale poważna mina ojca mojego dziecka sprawiła, że tylko westchnęłam z ulgą. Julia jeszcze raz podziękowała mi za gościnę, pyszne potrawy i wspaniałą atmosferę, po czym skupiła się na Madzi.
– Jest rozkoszna. Ach, jak bym chciała mieć ją blisko siebie – powiedziała, całując wnuczkę w pucołowate policzki.
Smutek w głosie Julii nieco stłumił mój entuzjazm z powodu ich rychłego wyjazdu. Obiecałam, że będziemy często dzwonić i niedługo ją odwiedzimy; i nie były to czcze obietnice. Uważałam Julię za wspaniałą osobę, pełną ciepła, humoru, empatii i zrozumienia. Kontakt z nią był potrzebny przede wszystkim mnie. Jedynie przemknęło mi przez głowę, że gdy na świat przyjdzie dziecko Babette, ja i Madzia zostaniemy odsunięte w cień. Spojrzałam w oczy Julii i zobaczywszy w nich miłość i czułość, pocieszyłam się, że może nie będzie tak źle. Odrzuciłam czarny scenariusz i wzięłam niedoszłą teściową w ramiona, a ona przytuliła mnie mocno, szepcząc:
– Szkoda, że wam się nie udało.
***
– Nareszcie sami. – W głosie Lolka zadźwięczała wyraźna ulga. – Dusiłem się już w tej napiętej atmosferze.
– Naprawdę? Było aż tak źle?
– Czułem, że gdyby nie obecność Julii, byłoby jeszcze gorzej. Mam rację?
– A właśnie. Jak ci się ona podoba? Super babka, prawda? – zapytałam z udaną wesołością.
– Prawda, ale dość tych wykrętów. Idę zaparzyć kawę, a gdy wrócę, wszystko mi opowiesz.
– Wszystko? Nie za dużo ode mnie wymagasz? – prychnęłam. – O wszystkim mówiłam tylko Zygmuntowi.
– Najwyższy czas to zmienić.
– A ty? – rzuciłam za nim.
– Co ja? – Odwrócił się i spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
– To, że wiem o tobie bardzo mało. Zazwyczaj unikasz drażliwych tematów.
– Chodzi o ojca – powiedział, uciekając wzrokiem. – Jeśli mam o nim mówić, muszę się czegoś napić i wierz mi – wpadł w kpiarski ton – nie mam na myśli kawy.

Odwiodłam go jednak od sięgnięcia po alkohol, powołując się na wczesną godzinę. Stwierdziwszy, że nurtujące nas tematy możemy poruszyć wieczorem przy lampce wina, zaproponowałam spacer. Lolek przyznał mi rację, następnie rzucił wspaniałomyślnie, że tym razem on ubierze Madzię. Życząc mu powodzenia, czmychnęłam z pola widzenia, aby przebrać się w coś wygodniejszego. Jakież było moje zdziwienie, gdy po powrocie zastałam Księżniczkę odzianą od stóp do głów i na dokładkę filuternie uśmiechniętą. Co prawda czapkę miała nieco przekrzywioną, a na czole Lolka perliły się krople potu, ale pominęłam to milczeniem.

– Jesteśmy gotowi – rzekł z dumą. – Co się tak guzdrzesz?

Wzięliśmy ze sobą rudzielce i Kaprysa. Kajtek nie miał ochoty na przechadzkę; ostatnio coraz częściej mu to się zdarzało. Miałam nadzieję, że wraz z wiosną wstąpią w niego nowe siły; nie dopuszczałam myśli, iż mogę go niebawem stracić.
Lolek pchał wózek z Księżniczką, a ja idąc obok, poczułam, że nie wytrzymam do wieczora i wyjawiłam prawdziwy powód nieobecności Wojciecha. Pominęłam udział Staszka oraz inne intymne i pikantne szczegóły z życia Kaśki; powiedziałam jedynie, że zginęła, a Wojciech do tej pory nie może się z tym uporać. Bolesne wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą, gdy nieopatrznie poruszyłam ten temat.

– Każdemu potrzebna jest chwila samotności, żeby wszystko przemyśleć – podsumowałam.
– To znaczy co? Nie rozumiem, nad czym tu myśleć.
– No jak to – zaczęłam niepewnie – nad... nad przeszłością.
– A co ma do tego przeszłość? Jesteście razem, kochacie się, tak?
– Tak – bąknęłam mechanicznie.
– W takim razie o co chodzi? Zostawił cię samą z powodu wspomnień? Z powodu dziewczyny, która umarła wiele lat temu? Chyba że on ją...
– Dajmy już temu spokój – ucięłam ze złością, ale doskonale wiedziałam, co chciał powiedzieć; wiedziałam też, że na pewno ma rację. Potwierdził jedynie moje podejrzenia.
Dalej szliśmy w milczeniu.
– Przepraszam, nie chciałem cię urazić.
– Nie uraziłeś. Masz po prostu rację. Cieszę się, że ci powiedziałam, bo przy okazji szerzej otworzyłam oczy. Między mną a Wojciechem wszystko skończone – wypowiedziałam słowa, które już od kilku dni chodziły mi po głowie, i poczułam spokój, a nawet ulgę.
– Nie bądź taka kategoryczna. Może wróci – powiedział pocieszająco.
– Wróci. Myślę, że wróci.
Wyjęłam telefon i napisałam wiadomość do Wojciecha:

To, co między nami się zdarzyło, to nie była miłość. Pomyliliśmy się. Wracaj do domu i żyj jak dotychczas, żyj po swojemu. I pamiętaj, że dzięki tobie polubiłam mleko i to prosto od krowy. Nadal na nie liczę, bo przecież jesteśmy sąsiadami.

Wysłałam, a po chwili otrzymałam odpowiedź:

Dziękuję.

Pomyślałam o Zygmuncie. Pewnie nie byłby zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale znając go, na pewno by to uszanował i z czasem zaakceptował. Przecież chciał dla mnie jak najlepiej, a życie w cieniu innej kobiety nie było szczytem moich marzeń. Najważniejsze, że w końcu odważyłam się wyrazić zdanie bez owijania w bawełnę. Obrzuciwszy wzrokiem okolicę, odetchnęłam pełną piersią. Inowłódz jest piękny o każdej porze roku – szepnęłam, wzdychając. Nie przepadam za zimą, ale tym razem żałowałam, że temperatura była na plusie, a zamiast śniegu, co jakiś czas padał deszcz. Pomyślałam, że byłoby fajnie ulepić bałwana, porzucać się śnieżkami czy zrobić aniołka na białym, świeżym puchu; byłoby fajnie choć na chwilę znów być dzieckiem. Wyobraziłam sobie, że przewracam Lolka w zaspę, a później nacieram mu twarz śniegiem; ta wizja sprawiła, że zachichotałam.

– Dziewczyno, za tobą nie można nadążyć; smutna, za chwilę zła jak osa, rozmarzona, a nagle roześmiana od ucha do ucha. Jesteś po prostu szalona.
– To samo twierdził Zygmunt. Jesteś szalona, mówię ci. Zawsze nią byłaś, skończ już wreszcie śnić. Nie jesteś aniołem, mówię ci. Jesteś szalona – zawyłam, bo śpiewaniem nie można było tego nazwać.
– Błagam – Lolek oderwał dłonie od poręczy wózka i zakrył nimi uszy – przestań, na miłość boską.
– Od kiedy ty się taki religijny zrobiłeś? Chyba pasterka tak na ciebie podziałała – stwierdziłam ironicznie. – Jesteś szalona – prawie wrzasnęłam, ale mi natychmiast przerwał, powtarzając proszącym głosem:
– Stop, stop, stop.
– No dobrze – zgodziłam się niechętnie. – Nie doceniasz prawdziwej sztuki. – Kiedy z ulgą odsłonił uszy, znów zaczęłam: – Jesteś szalona... – Nie pozwolił na kontynuację, przyciągając do siebie i zamykając mi usta pocałunkiem.
– Zwariowałeś – krzyknęłam, gdy zdołałam się wyrwać z ramion Lolka. – Przecież jesteśmy przyjaciółmi. Odbiło ci?
– Nie zamierzam przepraszać. Chciałem to zrobić, odkąd cię poznałem.
– Palant – burknęłam i odepchnąwszy Lolka, schwyciłam poręcz wózka i zawróciłam do domu.

Trzęsłam się ze złości, a Madzia, jakby wyczuwając moje emocje, zaczęła płakać. Nagle wyrósł przede mną Staszek i spokojnym głosem zapytał, czy wszystko w porządku. Spojrzałam w jego niezapominajkowe oczy i wrzasnęłam na całe gardło:
– Odpieprzcie się wszyscy!

***
Lolek wyjechał godzinę później. Nie zamieniliśmy już ani jednego słowa. Pożegnałam czule Diogenesa, ocierając ukradkiem łzy. Będzie mi ciebie brakowało – szepnęłam, gładząc jego miękkie i gęste futro. Was też – zwróciłam się w myślach do rudzielców i zatrzasnęłam drzwi. Wspaniałe Boże Narodzenie, nie ma co mówić. Westchnęłam ciężko i usadowiwszy się na kocyku obok Księżniczki, nacisnęłam na olbrzymi nos plastikowego klauna; zaczęłam śpiewać razem z nim, co bardzo spodobało się mojej latorośli i wyraziła to głośnym śmiechem. Chociaż ona doceniła moje marne zdolności wokalne. Damy radę, mała – powiedziałam i zaraz ugryzłam się w język. Tylko nie mała, do jasnej cholery! Gdy usłyszałam dźwięk wiadomości. najpierw ją zignorowałam, ale po chwili ciekawość zwyciężyła. Czyżby Lolek jednak zdecydował się na przeprosiny?

Tu Babette. Jeśli chcesz dowiedzieć się co nieco o swoim nieskazitelnym Małym Księciu, przyjedź w piątek około południa. Chyba że już czytałaś listy...

Świetnie. Ma kobieta wyczucie czasu. Nie zamierzałam nawet odpisywać. Po chwili zmieniłam zdanie.

Odpieprz się.

No. Byłam pewna, że taki prosty przekaz zrozumiała. Myliłam się.

Gdybyś zmieniła zdanie, podaję ci adres.

Zdziwiłam się, że nie jest to adres Jana. Myślałam, że mieszkają razem. Co ta kobieta znowu kombinuje? Na pewno liczy, że w końcu zdobędzie listy Małego Księcia, aby mogła szantażować jego syna. Prawdziwy potwór z tej Babette. Czyżby Jan był dla niej za biedny? Chciałabym zobaczyć jej minę, gdy dowiedziałaby się, że tajemnicę strawił ogień. A zresztą miałam to w dupie.
Wzięłam Madzię na ręce, i usiadłszy z nią w bujanym fotelu, zaczęłam nucić kołysankę, której nauczył mnie Zygmunt. Gdy doszłam do robaczka mieszkającego w jabłuszku, córeczka już słodko spała, a ja zaczęłam znów rozmyślać o Babette. Może powinnam z nią porozmawiać... Choć domyślałam się, jakimi rewelacjami mnie poczęstuje… Jasny gwint, zaczęłam żałować, że spaliłam listy od pana Gustawa. Gdy to robiłam, byłam pewna, że na dobre zamykam ten rozdział, bo nawet nie przyszło mi do głowy, że w moim życiu znów pojawi się Babette. Postanowiłam, że do niej zadzwonię i powiem, co zrobiłam. Bez sensu, żebym tam jechała tylko po to, żeby zobaczyć jak zareaguje. Nawet nie miałam z kim zostawić Madzi. Może teraz, gdy rozstałam się z Wojciechem, powinnam wrócić do Łodzi... Jak dobrze, że nie sprzedałam domu. Wywalę z niego Lolka i będzie tak jak dawniej. Jedynie trzeba pomyśleć o zatrudnieniu niani. A może pojechać zupełnie gdzie indziej…? I znów mój świat stanął na głowie. Ech...

***
Kolejnego dnia świąt odwiedził mnie Staszek. W pierwszym momencie chciałam udawać, że nie ma mnie w domu, ale uznałam, że to dziecinada i otworzyłam drzwi.
– Boję się zapytać, czy wszystko w porządku, więc tylko powiem – cześć.
– Cześć. Zapraszam na herbatę – wskazałam uprzejmym gestem wnętrze domu.
– Wojciech dzwonił. Wraca jutro.
– To dobrze – odparłam sucho.
– Nie cieszysz się?
– A nie widać? – ironizowałam. – Skaczę z radości.
– Nie widać.
Był taki śmiertelnie poważny, że aż mnie to rozbawiło. Parsknęłam śmiechem, a Staszek spojrzał na mnie z wyrzutem, jakbym to ja była wszystkiemu winna. Zatem uświadomiłam go, że nie mogę być z kimś, kto kocha zmarłą narzeczoną i na dokładkę porównuje do niej każdą kobietę. Staszek opuścił głowę i zaczął oglądać z uwagą swoje buty.
– Też ją kocham – wydusił w końcu. – Nigdy nie przestanę.
– I świetnie – stwierdziłam. – Stałość w uczuciach to bardzo dobra cecha – dodałam drwiąco.
– Masz rację. – Prawie przeszył mnie spojrzeniem, a jego oczy z intensywnie błękitnych stały się granatowe.
– Wybacz, nie chciałam cię urazić. Porozmawiajmy – powiedziałam ugodowo.

Tym razem jednak mówił tylko Staszek, co nie było do niego podobne. Zaczął opowiadać o swoim uczuciu do Kaśki, później o tęsknocie za nią i o wyrzutach sumienia z powodu jej śmierci. Dlatego jest sam, i dlatego pije. Gdyby nie pomoc Wojciecha i jeszcze paru życzliwych osób, pewnie już dawno zapiłby się na śmierć. Szczerość Staszka mnie rozbroiła. Współczułam mu, czując, że moje problemy przy jego bledną z każdą minutą. Siedział przede mną trzydziestoparoletni wrak człowieka. Chciałam mu pomóc, ale kompletnie nie wiedziałam jak. Po prostu słuchałam…

Staszek rozejrzał się po kuchni w poszukiwaniu alkoholu. Oglądał każdą butelkę i potrząsał nią w nadziei na znalezienie na dnie choć kilku kropli drogocennego płynu. W końcu się udało. Po wypiciu obrzydliwego w smaku ciepłego, wygazowanego piwa, odetchnął z ulgą. Wiedział, że musi zdobyć więcej, ale na razie znów zaczął morzyć go sen. Przymknął powieki, a wtedy usłyszał łomot do drzwi; po chwili do domu wpadł Wojciech.
– Dość chlania – krzyknął od progu. – Jedziemy na wycieczkę.
– Nigdzie nie jadę – wymamrotał Staszek.
Nie miał jednak siły się bronić, kiedy rozjuszony Wojciech zaciągnął go pod prysznic. Strumień zimnej wody na chwilę pozbawił Staszka oddechu. Poczuł złość na przyjaciela i zaczął się wyrywać, ale Wojciech był silniejszy, nie to co kiedyś; kiedyś położyłby go jedną ręką, gdyby rzecz jasna chciał. Piętnaście minut później siedzieli ramię w ramię na barłogu Staszka.
– Posprzątałbyś tu kiedyś; pomogę ci.
– Odwal się – mruknął Staszek. – Co z tą wycieczką?
– Hania nas zapisała. Pojutrze jedziemy do Łodzi, więc zdążysz dojść do siebie.
– Po cholerę? Mi tu dobrze.
– Nie możesz zawieść Hani. Albo jedziesz, albo już nigdy ci nie pomogę. Ona też nie. Już ja się o to postaram. – Ton głosu Wojciecha nie zostawiał wątpliwości.
– Bez łaski. I tak niedługo zdechnę. Już dawno powinienem...
Mimo wszystko Staszek wziął się w garść; czysty, porządnie ubrany, a przede wszystkim trzeźwy przyszedł na kilka minut przed odjazdem autokaru. Gdy zobaczył w oczach Wojciecha i Hani radość, kolejny raz poczuł, że może jeszcze uda mu się przestać chlać. Lubił to uczucie, choć wiedział, że każda do tej pory podjęta próba walki z nałogiem kończyła się przegraną. Pomarzyć dobra rzecz – pomyślał. Przegarnął drżącą dłonią gęstą czuprynę i obdarzył Hanię szerokim uśmiechem. W drogę – rzucił wesoło.
Te kilka dni spędzone z przyjaciółmi, były wspaniałe i sprawiły, że na chwilę zapomniał, jak głęboko się stoczył. Niestety, kiedy był trzeźwy, coraz więcej myślał o Kaśce, a to bolało. Jedynym lekarstwem był alkohol. Obiecał jednak, że nie przyniesie Hani wstydu i nie przyniósłby, gdyby nie poszli do teatru, gdyby nie zobaczył Dagmary. Wojciech, co było do przewidzenia, też zobaczył jej niesamowite podobieństwo do Kaśki. Obaj wpatrzeni w aktorkę widzieli tylko ją, wszyscy i wszystko wokół zniknęło. Tego wieczora Staszek upił się do nieprzytomności, a Wojciech postanowił ją zdobyć.


– Ty, pod pewnymi względami, sprawiasz wrażenie zupełnie innej – powiedział nagle Staszek. Milczałam, więc ciągnął dalej:
– Nie potrzebujesz ciągłej adoracji, nie lubisz zwracać na siebie uwagi, błyszczeć, wabić facetów. Jesteś skromna, a nawet odniosłem wrażenie, że zakompleksiona, taka zwykła dziewczyna z sąsiedztwa, nieco zagubiona szara myszka. A jednak…

Przyznam, że mnie zatkało. Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać, słysząc taką ocenę. Ale mnie podsumował. Niech to szlag. A ja myślałam, że wpadłam mu w oko.

– Związek Wojciecha z Dagmarą był niewypałem, ale ucieszyłem się z tego. Nie zniósłbym jej obecności w Inowłodzu. Musiałbym albo wyjechać, albo zapić się w końcu na dobre. Choć znając mnie, bardziej prawdopodobne byłoby to drugie. – Zacisnął dłonie w pięści, lecz po chwili je rozluźnił i spojrzał na mnie, uśmiechając się lekko. – I wtedy Wojciech opowiedział mi o dziewczynie z Łodzi, o dziewczynie, która pozostała nieczuła na jego urok, pomyślałem, że właśnie taka jest mu potrzebna. Ale ty... – jego czoło przecięła pozioma bruzda – dałaś mu nadzieję, a później zaszłaś w ciążę z innym. Uroda nie ma tu nic do rzeczy, po prostu każda z was jest dziwką. W tym wszystkie jesteście do siebie podobne. On ci wybaczył, ja nie zapomniałem.
– Wyjdź stąd – wycedziłam przez zęby, ale nawet nie drgnął.
– Mógłbym cię bez problemu uwieść. Nawet tak postanowiłem, gdy Wojciech wyjechał, żeby mu udowodnić, jaka jesteś naprawdę; znów zdecydowałem postawić na szali naszą przyjaźń. Zacząłem udawać zainteresowanie tobą, ale na szczęście koniec waszego związku nastąpił szybciej, niż przypuszczałem. Kaśka wygrała kolejny raz. – Spojrzał na mnie z pogardą. – Szkoda na ciebie czasu.

Wstałam i powoli podeszłam do drzwi, otwierając je na całą szerokość, ale Staszek nie ruszył się z miejsca. Gorączkowo zaczęłam sobie przypominać podstawowe chwyty obrony koniecznej. W razie czego nie zamierzałam przecież stać jak słup soli. Mogłam oczywiście zacząć wzywać pomocy, ale to w ostateczności; nie uśmiechało mi się stawiać całego Inowłodza na nogi i to w Boże Narodzenie. W końcu Staszek wstał z kanapy i ruszył w moim kierunku.

– Ufałaś mi, prawda? Byłaś pewna, że cię lubię – powiedział, przystając. – Teraz zobaczyłaś jak to jest się zawieść.

Gdy tylko przestąpił próg, zatrzasnęłam za nim drzwi. Boże, co tu się stało? Kim naprawdę był ten człowiek, któremu przez chwilę nawet współczułam? Kim był ten sympatyczny blondyn witający mnie wesołym okrzykiem – bajlando? Czy mu ufałam? Nie. Ostatnio byłam ostrożna w obdarzaniu tym uczuciem ludzi. Muszę jednak przyznać, że zdobył moją sympatię. Podeszłam na miękkich nogach do bujanego fotela, umościłam się na nim i zaczęłam zastanawiać, co zrobić ze swoim życiem. Jedno nie ulegało wątpliwości – trzeba stąd jak najprędzej wyjechać.
Zadzwoniłam do Lolka i oznajmiłam mu stanowczo, że ma dwa tygodnie na opuszczenie mojego domu.
– Okej – odparł z ociąganiem. – Co z kluczami?
– Zostaw u sąsiadów.

Po wypowiedzeniu ostatniego słowa momentalnie się rozłączyłam i ogarnęły mnie wątpliwości, czy wyjazd, a raczej ucieczka z Inowłodza jest dobrym rozwiązaniem. Kochałam to miejsce, tu nabrałam sił i pewności siebie po zdradzie Jacka. Odtąd właśnie Inowłódz jawił mi się jako raj, do którego ciągnęło mnie, kiedy przeżywałam trudne chwile. Przede wszystkim jednak tu rozpoczął nowe, lepsze życie mój przyjaciel, był tu szczęśliwy przy boku osoby, którą kochał. W wyobraźni zobaczyłam uśmiechniętego Zygmunta obejmującego Hannę, jego błyszczące szczęściem oczy, usłyszałam niski, spokojny głos, kiedy składał przysięgę przed ołtarzem i również wtedy, kiedy mówił: kocham cię, Olguś. Nie ulegało wątpliwości, że Zygmunt był jedyną osobą na ziemi – nie licząc Madzi, taty, i może... Małego Księcia – która kochała mnie bezwarunkowo, nie bacząc na mój paskudny charakter i niezdecydowanie. Na nim mogłam zawsze polegać. Pomimo że więcej wspólnych chwil spędziliśmy w Łodzi i tam właśnie się poznaliśmy, jednak to Inowłódz pozostanie na zawsze miejscem, w którym najmocniej będę czuła obecność Zygmunta. Nawet jeśli zdecyduję się stąd wyjechać, na pewno nie na zawsze. Poza tym co z Kajtkiem? Czy powinnam go narażać na kolejną przeprowadzkę? Z troską utkwiłam wzrok w czworonożnym przyjacielu, a on jak na komendę podniósł siwiejący łeb i odwzajemnił moje spojrzenie. Po chwili z lekkim trudem wstał i podszedł do mnie. Nie chciałam płakać. Cholera jasna, naprawdę nie chciałam, ale łzy miały to w dupie i popłynęły wbrew mojej woli.

– Już pańcia bierze się w garść – wyszeptałam. – Już, psinko, już...
Kajtek machając ogonem, z zapałem lizał moją dłoń. Ewidentnie chciał mnie pocieszyć, ale nadal płakałam, wtedy zaczął szczekać. Po chwili dołączył do niego Kaprys.
– Macie rację, należy mi się porządny opieprz.
Wytarłam twarz rękawem. Dość mazania. Prawie trzydzieści lat mieszkałam w jednym miejscu. Czas na cygańskie życie.

***
Na szczęście sprzedanie domów poszło jak z płatka. Cóż... Miałam w tym wprawę. Chciałam wybrać na miejsce zamieszkania jakiś zakątek na końcu świata, gdzie ludzi jak na lekarstwo, a przyroda zapiera dech w piersiach, ale nie mogłam odseparować Madzi od ojca i babci. Po rozmowie z Julią zdecydowałam się na jakiś czas zatrzymać u niej, na warszawskim Ursynowie, w domu z niewielkim ogrodem. Zobowiązałam Jana, żeby nikomu nie mówił, gdzie aktualnie jestem; zagroziłam, że jeśli puści parę z ust, ucieknę i nigdy już nie zobaczy Madzi. Po jego minie było widać, że mi uwierzył.

Kajtek, o dziwo, bardzo dobrze znosił nasze wojaże, a nawet wstąpiła w niego nowa energia. Julię pokochał od razu, co rzecz jasna wzbudziło we mnie zazdrość. Cóż... Przecież jestem wstrętnym, egoistycznym babskiem, no nie?
W lutym zaczęłam rozglądać się za własnym lokum, choć moja niedoszła teściowa z zapałem odwodziła mnie od pomysłu wyprowadzki; twierdziła, że bez nas będzie się czuła samotna. Nie zmieniłam jednak decyzji; nie ma to jak na swoim i już. Szczęście mi dopisało i już w lutym znalazłam nieruchomość tylko kilka ulic dalej od domu Julii. Byłam zachwycona Ursynowem, odpowiadała mi spora ilość parków, skwerów i bliskość Lasu Kabackiego. Poza tym w tej dzielnicy znalazłam pracę w biurze rachunkowym, spokojną, dobrze płatną i nudną, a właśnie nudy i spokoju potrzebowałam teraz najbardziej. Udało mi się także zdobyć świetną opiekunkę dla Madzi, panią Justynę Frątczak; po prostu niebo mi ją zesłało – pogodna, dobra, dyspozycyjna i na dokładkę umiejąca śpiewać o wiele lepiej niż ja. Julia nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy; zadeklarowała, że ona będzie zajmować się Madzią, ale nie mogłam na to pozwolić; mimo całej sympatii do Julii, nie chciałam być zależna od nikogo, nawet od niej. W końcu to zrozumiała.

Pod koniec lutego, gdy myślałam, że w moim życiu nareszcie zapanował spokój, zadzwonił Jan.
– Zostawiła mnie – wymamrotał i od razu poznałam, że sporo wypił.
– Jak to? A ciąża?
– Nie była – czknął – w ciąży. Chciała dzięki mnie poznać Karola.
– Co? Jakiego Karola? Lolka?
– Nie Lolka, tylko Kalo.. Karola.
– Męża mojej mamy? – Byłam poważnie zaniepokojona.
– Tak.
– I co?
– Poznała.
Żal mi było Jana i jednocześnie miałam ochotę go udusić; niestety nie było to aktualnie możliwe. Wzięłam głęboki oddech i jaśniej sformułowałam pytanie.
– Czy Babette uwiodła Karola?
– Tak.
– Boże – jęknęłam. – Co z moją mamą?
– Nie pytasz, co ze mną? – Prawie załkał. – Tobie też na mnie nie zależy...
– Zależy – powiedziałam stanowczo. – Jesteśmy rodziną.
Te słowa rozkleiły go całkowicie. Nim się rozłączył, zdołałam z niego wyciągnąć, że mama jest pod opieką Lolka. Odetchnęłam. Po chwili zadzwoniła Julia.
– Jan rozpacza. Nie potrafię go uspokoić. Przyjedziesz?
Zaskoczyła mnie tą wiadomością, ponieważ byłam pewna, że Jan jest w Łodzi. Natychmiast wybrałam numer pani Justyny, pytając, czy mogę jej podrzucić Madzię na jakąś godzinę. Zgodziła się. Skarb nie niania. Przekazując Księżniczkę, obiecałam, że niedługo będę i pobiegłam jak wicher do samochodu. Gdy weszłam do domu Julii, Jan podniósł się z kanapy i kołyszącym krokiem ruszył w moim kierunku.
– Miałaś rację – szepnął.
– Wierz mi, że nie chciałabym jej mieć – powiedziałam, poklepując go po ramieniu, gdy się do mnie przytulił. Nie miał szczęścia do kobiet, tak jak ja do mężczyzn. – Niedługo znów staniesz na nogi. Zobaczysz. Madzia na ciebie czeka.
Uśmiechnął się smutno. Usiedliśmy we trójkę na kanapie i przez dobrych kilka minut tylko milczeliśmy.
– Nie smućcie się – wypalił nagle. – Dam sobie radę. Najważniejsze, że mam córkę i was.
Julia otarła ukradkiem łzę, a ja spojrzałam na Jana uważnie; wyglądał jak kupka nieszczęścia i w tej chwili nie wierzyłam za grosz jego deklaracjom. Na pewno musi minąć sporo czasu, nim stanie całkowicie na nogi.
– Długo zostaniesz w Warszawie? – zapytałam.
– Jeszcze nie wiem – mruknął.
– Odwiedź nas jutro – powiedziałam, a on skinął głową.

Wiedziałam, że czeka nas długa rozmowa. Musiałam mu pomóc uporać się z kolejnym wyskokiem Babette. Nie mogłam pozwolić, a by przez tę małpę zaniedbał córkę, matkę, siebie i pracę. Czy gdybym wtedy pojechała do Babette, zdołałabym zdemaskować jej kolejną grę? Pewnie nie. Chciała tylko oczernić w moich oczach pana Gustawa, a do tego nie mogłam dopuścić. Dlatego następnego dnia wykasowałam SMS-y od zielonookiej Wenus, a później zmieniłam numer telefonu. Niestety obawiałam się, że równie łatwo nie wyrzucę jej z życia; w końcu miała urodzić Janowi dziecko, w co uwierzył bez mrugnięcia okiem, a ja cały czas wątpiłam. Niestety wyszło na moje, ale choć Jan teraz cierpi, z czasem zrozumie, że stało się dobrze i w końcu pozna kogoś normalnego, z kim stworzy udany związek. A jeśli nawet nie, to świat się nie zawali, czego ja jestem najlepszym przykładem.

Jan poszedł się położyć, a my, popijając herbatę, rozmawiałyśmy o postępach, jakie ostatnio zrobiła Madzia. Na temat Babette nie padło już ani słowo. Nim wyszłam, uściskałyśmy się serdecznie. Zamyślona zaczęłam iść w stronę samochodu, a wtedy obcas wpadł mi w szczelinę między płytami chodnikowymi i poczułam nieznośny ból w kostce. O jasny gwint! Skręciłam nogę! Zdjęłam szpilki, i kuśtykając, próbowałam dotrzeć do samochodu, a ból rósł wprost proporcjonalnie do opuchlizny. Wtedy zobaczyłam biegnącego w moim kierunku pokaźnych rozmiarów psa. Nie zdołam uciec przed jego kłami – pomyślałam w panice. Ogólnie z moją kondycją nie było ostatnio najlepiej, nawet gdy poruszałam się na dwóch nogach, a co dopiero na jednej. Obiecywałam sobie nieraz, że zacznę uprawiać jogging, jogę, tańczyć zumbę, jeździć na rowerze, pływać, a kończyło się jedynie na chodzeniu na czworakach po domu w charakterze konia Księżniczki. Ech... Pies dopadł do mnie po paru sekundach, ale zamiast rozszarpać na kawałki, zaczął wysoko skakać, próbując dosięgnąć mojej twarzy wielkim, czerwonym i ociekającym śliną jęzorem. Broniłam się, jak mogłam, a najbardziej przed tym, aby w tym szalonym tańcu, bardziej nie uszkodził mi stopy. Niestety nie udało się i zawyłam z bólu, zaciskając powieki.

– Panzer! Zostaw panią!
Otworzyłam oczy i zobaczyłam wysokiego mężczyznę z wielką, czarną brodą, który próbował odciągnąć ode mnie psa.
– Przepraszam... – wydyszał – to jeszcze szczeniak. Lubi się bawić. Panzer, spokój! Siad! Przepraszam jeszcze raz... Panzer, do diabła! On nie gryzie. Przysięgam. Jest tylko bardzo towarzyski. Uwielbia ludzi...
– Zamknij się! Twój pies właśnie zmiażdżył mi stopę!
– Co tu się do diabła dzieje? Co to za wrzaski? A to znowu ty i ten twój pupilek. Doigrasz się, człowieku. – Usłyszałam wściekły, męski głos i spojrzałam w kierunku, z którego dochodził. Z okna domu naprzeciwko wychynął wielki, łysy jegomość w pasiastym szlafroku.
– Spokojnie, sąsiedzie. Nad wszystkim panuję.
– No myślę. – Olbrzym obrzucił nas groźnym spojrzeniem i zniknął w mieszkaniu, zasłaniając okno firaną.
– Nic się pani nie stało? – zapytał z troską w głosie brodacz.
– Nic? Oprócz tego, że moja noga przypomina krwawą miazgę?
-– Ależ nie. Jest tylko spuchnięta.
– Tylko? – wrzasnęłam, a wtedy Panzer pisnął i przylgnął całym ciałem do nóg brodacza.
– Nie dość, że wystraszyła pani niewinne stworzenie, to krzykiem znów ściągnie na nas wściekłość Pudziana – powiedział oskarżycielskim tonem. – A dlaczego właściwie chodzi pani boso? Nawet jest takie przysłowie. Zaraz, zaraz… Kiedy luty, obuj buty. O!

Po wypowiedzeniu tych słów znów spojrzał w dół. Bezwiednie zrobiłam to samo i ku mojemu przerażeniu zobaczyłam, że w rajstopach zrobiły mi się dziury, a przez nie wyglądały na świat wielkie paluchy; ten u prawej stopy był krwistoczerwony i dwa razy większy od lewego.

– Skręciła pani nogę? – Spojrzał na mnie, robiąc zatroskaną minę.
Przytaknęłam, zastanawiając się jednocześnie, skąd ja go znam...
– Rozumiem. Niech pani chwilkę poczeka. Zamknę Panzera, a później odwiozę panią na pogotowie. – Nie czekając na odpowiedź, pognał na drugą stronę ulicy.

Jedyne, czego teraz chciałam, to być już w domu. Dotarło do mnie jednak, że nie będę w stanie prowadzić, więc sięgnęłam po telefon, aby wezwać taksówkę. Przemknęło mi przez myśl, żeby wrócić do Julii, ale nie chciałam jej martwić swoim stanem. Ma teraz na głowie większe problemy niż moja boląca stopa. Dam radę. Zaczęłam wybierać numer, gdy usłyszałam za plecami zdyszany głos właściciela Panzera.

– Naprawdę chętnie pomogę. Odwiozę na pogotowie. To pani samochód? – zapytał, spoglądając na moją ukochaną mazdę.
– Dziękuję za troskę, ale dam sobie radę – zignorowałam pytanie.
– Już wiem! – krzyknął, jakby dokonał wiekopomnego odkrycia. – Już wiem, skąd panią znam. To było w Łodzi. Zemdlała pani.
– Pomylił mnie pan z kimś – powiedziałam, choć też przypomniałam sobie sytuację pod domem mamy.
– Nie. Zaoferowałem pomoc, ale odrzuciła ją pani zupełnie jak teraz.
– Proszę już iść.
– Miała pani zadzwonić, żebym się nie denerwował. – Zmrużył oczy i pogroził mi palcem. – Teraz nie dam się zbyć. Nie na darmo po naszym spotkaniu skończyłem kurs pierwszej pomocy.
W tym momencie podjechała taksówka, a kierowca, bardzo uprzejmy pan w średnim wieku, widząc, w jakim jestem stanie, wysiadł, aby podać silne ramię, tym samym uwolnił mnie od brodacza.
– Znajdę panią – rzucił brodacz.

Twoje niedoczekanie – mruknęłam pod nosem. Ponieważ ból w stopie się nasilił, zdecydowałam, że zamiast do domu jedziemy na pogotowie. Zadzwoniłam do pani Justyny, aby powiedzieć, że moja nieobecność nieco się przeciągnie. Okazała zrozumienie i troskę. Dzięki Ci, Boże, za taką nianię.

***
Czekanie na swoją kolej trwało i trwało, ale na szczęście po prześwietleniu stopy, okazało się, że kości mam całe, a jedynie nadwyrężyłam więzadła stawu skokowego. Jak zwał tak zwał, ale najważniejsze, że uniknęłam gipsu. Uffff… Maści i zimne okłady, orteza no i oczywiście oszczędzanie stopy, a będę jak nowa. Jednak na razie nadal cholernie bolało. Poza tym ten brodacz... Cholera jasna. Dlaczego ten świat jest taki mały? Nie chciałam zawierać żadnych nowych znajomości. Nie i już. Nawet z facetami, którzy mają brązowe, śmiejące się oczy i sympatycznego psa o beznadziejnym imieniu – Panzer? Też coś! – prychnęłam.
Będąc już w domu, wypuściłam psy na podwórko i zadzwoniłam do niani, żeby przywiozła Księżniczkę. Mimo szczerych chęci nie dałabym rady odebrać jej sama. Pani Justyna zaoferowała pomoc w zakupach, a nawet w przyrządzaniu posiłków, jeśli zajdzie taka potrzeba. Po raz kolejny pomyślałam, że jest aniołem, a ja mam cholerne szczęście, że trafiłam na nią. Niepokoiła mnie natomiast perspektywa co najmniej kilkudniowej nieobecności w pracy; znów będę miała więcej czasu na myślenie i rozpamiętywanie przeszłości. Niestety niektórych rozdziałów, choć chciałam, nie mogłam zamknąć. Na dokładkę ta obietnica brodacza, że i tak mnie znajdzie. Detektyw od siedmiu boleści. Niech to szlag.

***
Na drugi dzień przyjechał Jan. Wyglądał o wiele lepiej, więc moje obawy co do jego dłuższego dochodzenia do siebie, może nie były słuszne. Oby. W rozmowie skrzętnie omijał osobę Babette, co uszanowałam. W końcu zdecydował, że zabiera Madzię na spacer. Po dwóch godzinach ich nieobecności zaczęłam się niepokoić i wydzwaniać do Jana. Lutowa pogoda nie służyła aż tak długim spacerom. Odebrał za trzecim razem. Miał wesoły głos, a w tle usłyszałam chichot Księżniczki.
– Niedługo przyjedziemy. Jesteśmy u Julii.
Jest okej – pomyślałam, wyluzuj nareszcie. Uwaliłam się z książką na kanapie, a pod chorą nogę podłożyłam stos kolorowych poduszek. Kiedy ostatnio mogłaś sobie pozwolić, żeby czytać w dzień? – zadałam sobie retoryczne pytanie. Po chwili całkowicie pochłonęła mnie lektura o jakże frapującym tytule Moja siostra mieszka na kominku.* Gdy wrócili, nawet pożałowałam, że przerwali mi czytanie i z ociąganiem odłożyłam książkę, co nie uszło uwadze Jana.
– Jeśli pozwolisz, jutro też zabiorę Madzię, ale tym razem na dłużej – zaproponował.
– Nie rozumiem – zaniepokoiłam się. – Nie wracasz do Łodzi?
– Wracam, ale w przyszłym tygodniu. Zastępuje mnie Wiola Kalicka. Pamiętasz ją?
– Jasne.
– Poza tym jestem ciągle pod telefonem. Nie martw się, trzymam rękę na pulsie.
– A interesy z Karolem?
– To skończone – rzucił stanowczo. – Jesteśmy umówieni na jutro? – zapytał szybko, dając do zrozumienia, że temat Karola wyczerpaliśmy.
– Oczywiście. Mam tylko prośbę, żebyś przyprowadził mój samochód.
– Zrobię to jeszcze dziś. Gdzie masz kluczyki?
Gdy wrócił, zjedliśmy razem kolację, a później wspólnie wykąpaliśmy Madzię, a Jan zaniósł ją do łóżeczka i uśpił. Patrzyłam na nich, stojąc w progu oparta o futrynę i żałowałam, że nie potrafię kochać Jana, tak jak powinno się kochać życiowego partnera, a nie przyjaciela, za którego po trosze go uważałam. Dlatego po trosze, bo nie potrafiłam mu się zwierzać jak Zygmuntowi, rozmawiać do rana i ufać bezgranicznie. Zresztą uważałam, że nie ma szans na zaprzyjaźnienie się z kimkolwiek w taki sposób jak z Zygmuntem. Z mojego punktu widzenia było to niemożliwe, czego dowodem była sytuacja z Lolkiem.
Parę minut po wyjściu Jana zadźwięczał domofon. Kogo diabli niosą? – mruknęłam, kuśtykając do słuchawki.
– Mówiłem, że panią znajdę.

Nie miałam wątpliwości, do kogo należy ten pełen satysfakcji głos.

***

Gdy dojeżdżaliśmy do Inowłodza, czułam coraz większe podekscytowanie i radość. Ostatnio przez pandemię koronawirusa i przez obostrzenia tym spowodowane, życie po prostu stanęło na głowie. Na szczęście ani ja, ani nikt z moich bliskich nie zachorował. Latem sytuacja uległa poprawie i nareszcie skończył się lockdown, przynajmniej na czas wakacji. Mogliśmy wyruszyć w podróż. Obowiązek noszenia maseczek miał być przestrzegany teraz jedynie w zamkniętych pomieszczeniach, co dla mnie, i śmiem twierdzić, że dla wszystkich ludzi na świecie, było błogosławieństwem. Przebywanie w Inowłodzu i jednocześnie brak możliwości wdychania pełną piersią świeżego powietrza, balsamicznego zapachu sosen i świeżo skoszonych łąk, byłby porównywalny do lizania loda przez szybę. Teraz mogliśmy nareszcie swobodnie oddychać i upajać się wszelkimi dobrodziejstwami natury.

Byłam w stałym kontakcie telefonicznym z Hanną, stąd wiedziałam, że w czerwcu wróciła do Inowłodza, a także wynajmowała jak niegdyś pokoje. Zamówiłam u niej na dwa tygodnie największy, ten z balkonem. Radość, którą usłyszałam w jej głosie, wywołała u mnie wzruszenie. Czułam się tak, jakby czas zatoczył koło. Wracałam do swojego miejsca na ziemi, zawsze będę tu wracać... choćby na krótko. Hanna, choć nie pytałam, wspominała czasem o Idzim i Kornelci, a w każdej rozmowie o Wojciechu. Ponoć dobrze mu się powodziło zawodowo, ale nie uczuciowo. Krótko mówiąc, nadal był sam, nie licząc przelotnych romansów. Ciekawe jak zareaguje, gdy się spotkamy: porozmawia czy zignoruje? Miałam nadzieję, że to pierwsze. Może znowu skosztuję mleka prosto od mojej imienniczki.

Minęłam dom Hani i podjechałam na parking pod kościółkiem na wzgórzu. Od kilku miesięcy nie odwiedzałam grobu Zygmunta, więc nie chciałam zwlekać już ani chwili dłużej. Wspięliśmy się po schodach, a kiedy stanęliśmy przy pomniku księcia Władysława Hermana i jego syna Bolesława Krzywoustego, powiedziałam, że na cmentarz najpierw pójdę sama. Musiałam porozmawiać z Zygmuntem bez świadków. Pewnie to głupie, bo przecież i tak rozmawiałam z nim (a ściślej mówiąc, wygłaszałam monolog) każdego dnia, ale jednak miałam taką potrzebę i już. Zostali bez szemrania.

Na grobie były świeże kwiaty i paliły się znicze. Postawiłam obok nich te, które przywiozłam i zapalając je, zaczęłam mówić:

– Wierzę, że widzisz wszystko z góry i cieszysz się, że Hania wróciła do domu, a ja nareszcie jestem szczęśliwa. Powiem jedno... Byłabym jeszcze szczęśliwsza, gdybyś był tu ze mną. Szkoda, że nie możesz choć na chwilę zejść z tej cholernej, niebiańskiej chmurki; nie obiecuję, że powstrzymałabym się przed wydrapaniem ci oczu za to, że umarłeś. Pogłaszcz ode mnie Kajtka. Cholernie za nim tęsknię. Kaprys też. Przy tobie Kajtuś ma spokój, bo Księżniczka nie targa go codziennie za futro. Wiesz, że ona już chodzi i umie mówić? Pierwsze jej wypowiedziane świadomie słowa to: mama, am. Jedzenie jest dla niej nadal na pierwszym miejscu. Jest pulchna jak pączek i śliczna; zupełnie niepodobna do mnie. Miałeś ją nauczyć pływać, jeździć na rowerze. I co? Dupa blada i przyklepana. Ech... Nie dotrzymałeś obietnicy, ale i tak nadal cię kocham... I wiesz... znowu będziesz dziadkiem. Tobie pierwszemu chciałam to powiedzieć. Już widzę twój uśmiech, słyszę głos: Olguś, tak się cieszę, to cudowna wiadomość. Nie wierzyłam, że wyjdę drugi raz za mąż, a jednak los lubi zaskakiwać. Łukasz nie dał mi możliwości ucieczki i teraz jestem mu za to wdzięczna, ale ciiiii..., nie musi o tym wiedzieć. Nie mogę mu tylko darować, że zgolił brodę, bo teraz wygląda na młodszego ode mnie. Zaraz ich zawołam, jeszcze tylko jedno... Uprzedź tych tam na górze, że jak tam za jakiś czas, mam nadzieję długi, wpadnę, to dopiero im urządzę sąd ostateczny za to, że mi ciebie zabrali.
Odwróciłam się i spojrzałam na sylwetkę mężczyzny prowadzącego za rękę dziecko. Szli w moim kierunku oświetleni promieniami lipcowego słońca. Pomachałam im. Już niedługo będziemy przyjeżdżać tu we czwórkę.

Koniec

Dziękuję za czytanie. Szczególne podziękowania dla Dany, Eli, Jagi i Tadeusza.

Gelsomina.

* Moja siostra mieszka na kominku – książka autorstwa Annabel Pitcher.
Awatar użytkownika
Dany
Administrator
Posty: 19943
Rejestracja: 21 kwietnia 2011, 16:54
Lokalizacja: Poznań
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 9
Brązowych Pietruch: 11
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 24

Re: O jeden zwariowany dzień za mało (powieścidło cz. XLIII)

Post autor: Dany »

Zatkało mnie! Po przeczytaniu jednym tchem, siedziałam i zbierałam myśli. Nie spodziewałam się takiego zakończenia. Czy jestem zadowolona z takiego zwrotu akcji? Po pierwsze, szkoda, że się skończyło. Oczekiwanie na następną część, było zawsze takie ekscytujące. Przedstawiałaś nam kolejnych bohaterów, których w miarę poznawania, darzyliśmy sympatią, a Ty ich albo przybliżałaś, albo oddalałaś od Olgi. Chcieliśmy, by była szczęśliwa z Idzim, później z Janem, nawet Lolek zaczynał mieć jakieś szanse (przynajmniej tak ja odczuwałam). Sprawa z Wojciechem, była zupełnym zaskoczeniem.
Tak nagle zakończyłaś swoją opowieść, że nie zdążyliśmy polubić i zaakceptować nowego bohatera, a tu już po ślubie, Olga w ciąży i nagle wszystko się urwało. Czytam Koniec. Jak to koniec, myślę sobie.
Co do tego jej brodacza, to gdy w którymś odcinku spotkali się po raz pierwszy, gdy dał jej numer telefonu, to pomyślałam sobie, chyba z tego coś będzie. Później o nim nie wspominałaś. Nawet niedawno pomyślałam sobie, że nie bez powodu opisałaś ich spotkanie, żeby przeszło bez echa. Teraz wszystko się wyklarowało, tylko szkoda, że bez naszego udziału, że nie mogliśmy śledzić ich drogi do ślubu.

Gelsi, dziękujesz nam za czytanie, ale to my dziękujemy Tobie za ogromną dawkę emocji.

ObrazekOczekujesz komentarza do swojego utworu - inni także oczekują tego od Ciebie.

Awatar użytkownika
elafel
Młodszy administrator
Posty: 18325
Rejestracja: 16 listopada 2007, 20:56
Lokalizacja: Poznań
Złotych Pietruch: 15
Srebrnych Pietruch: 17
Brązowych Pietruch: 21
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 2
Kryształowych Dyń: 3
Wierszy miesiąca: 15
Najlepsza proza: 7
Najciekawsza publicystyka: 1

Re: O jeden zwariowany dzień za mało (powieścidło cz. XLIII)

Post autor: elafel »

No i się poryczałam, bo tekst do tego zmuszał, bo koniec, bo ...
Szkoda, że już koniec. Poczytam jeszcze raz od początku, bo warto, ale jutro, bo dzisiaj mam szkliste oczy u nie wiele bym widziała.
Dziękuję za cudowną lekturę.

Ela

Awatar użytkownika
tcz
Autor/ka z pewnym stażem...
Posty: 3398
Rejestracja: 30 maja 2018, 22:34
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Złotych Pietruch: 9
Srebrnych Pietruch: 3
Brązowych Pietruch: 6
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 1

Re: O jeden zwariowany dzień za mało (powieścidło cz. XLIII)

Post autor: tcz »

Gelsomina pisze: 23 kwietnia 2023, 13:29 Dziękuję za czytanie. Szczególne podziękowania dla Dany, Eli, Jagi i Tadeusza.
Cała przyjemność po mojej (naszej) stronie. :)
Pozdrawiam. :)

Tadeusz

Awatar użytkownika
Gelsomina
Autor/ka z pewnym stażem...
Posty: 6061
Rejestracja: 17 lipca 2014, 01:15
Złotych Pietruch: 2
Srebrnych Pietruch: 4
Brązowych Pietruch: 1
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 2
Kryształowych Dyń: 1
Honorowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 0

Re: O jeden zwariowany dzień za mało (powieścidło cz. XLIII)

Post autor: Gelsomina »

Dany, czytałam Twój komentarz kilka razy i jeszcze będę do niego wracać. Jeszcze raz dziękuję za wszystkie emocje, wrażenia, domysły, trafienia w dziesiątkę, którymi dzieliłaś się ze mną i z czytelnikami pod tekstem. Wprowadzając postacie, starałam się, aby żadna nie pozostała bez echa, ale Brodacza rzeczywiście potraktowałam po macoszemu. Pewnie wówczas myślałam, że co za dużo to niezdrowo i nie chciałam zanudzać potencjalnych czytelników. W każdym razie cieszę się, że podobały Ci się perypetie Olgi. Może jeszcze kiedyś o niej napiszę, ale nie wiem, bo musiałabym się najpierw odblokować. Buziaki 😘
Awatar użytkownika
Gelsomina
Autor/ka z pewnym stażem...
Posty: 6061
Rejestracja: 17 lipca 2014, 01:15
Złotych Pietruch: 2
Srebrnych Pietruch: 4
Brązowych Pietruch: 1
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 2
Kryształowych Dyń: 1
Honorowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 0

Re: O jeden zwariowany dzień za mało (powieścidło cz. XLIII)

Post autor: Gelsomina »

Elu, Twoje komentarze zawsze podnoszą mnie na duchu, dają energię i siłę, są jak wiosenne słońce. Dziękuję i buziaki 😘
Awatar użytkownika
Gelsomina
Autor/ka z pewnym stażem...
Posty: 6061
Rejestracja: 17 lipca 2014, 01:15
Złotych Pietruch: 2
Srebrnych Pietruch: 4
Brązowych Pietruch: 1
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 2
Kryształowych Dyń: 1
Honorowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 0

Re: O jeden zwariowany dzień za mało (powieścidło cz. XLIII)

Post autor: Gelsomina »

Tadeuszu, dziękuję, że mimo wszystko nie zaniechałeś czytania. To bardzo miłe i budujące. Pozdrawiam 🙂
Awatar użytkownika
jaga
Autor/ka zasłużony/a
Posty: 3098
Rejestracja: 19 października 2019, 10:36
Lokalizacja: lubuskie
Złotych Pietruch: 5
Srebrnych Pietruch: 6
Brązowych Pietruch: 10
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 2
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 7
Najlepsza proza: 1

Re: O jeden zwariowany dzień za mało (powieścidło cz. XLIII)

Post autor: jaga »

George R.R. Martin amerykański pisarz - też był duży i z brodą, coś w tym jest że zakończyłaś właśnie tym cytatem.
Prawdę mówiąc spodziewałam się innego zakończenia, ale w życiu tak bywa że często
musimy sprostać nieoczekiwanym zwrotom.
Zawsze z niecierpliwością czekałam na następną cześć, to znak, że zaciekawiłaś i
opowieść była godna uwagi.
Obopólne zadowolenie, pisarz cieszy się, że jego opowieść cieszy się zainteresowaniem,
a czytelnik czeka z niecierpliwością na następną cześć - oto właśnie chodzi.

Dziękuję Ci za miłe chwile z powieścią.
Ostatnio zmieniony 24 kwietnia 2023, 16:13 przez jaga, łącznie zmieniany 1 raz.
jaga
Awatar użytkownika
Gelsomina
Autor/ka z pewnym stażem...
Posty: 6061
Rejestracja: 17 lipca 2014, 01:15
Złotych Pietruch: 2
Srebrnych Pietruch: 4
Brązowych Pietruch: 1
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 2
Kryształowych Dyń: 1
Honorowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 9
Najlepsza proza: 0

Re: O jeden zwariowany dzień za mało (powieścidło cz. XLIII)

Post autor: Gelsomina »

Jeszcze raz dziękuję, Jago 🌹 🌷 🌼
Obopólne zadowolenie to podstawa.

A co do Georga R. R. Martina to chodziło mi o jego słowa z Gry o tron, a nie o brodę. Po prostu dałam ten cytat w swoim podpisie i występuje przy każdej publikacji, jak u Ciebie - jaga
Awatar użytkownika
Dany
Administrator
Posty: 19943
Rejestracja: 21 kwietnia 2011, 16:54
Lokalizacja: Poznań
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 9
Brązowych Pietruch: 11
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 24

Re: O jeden zwariowany dzień za mało (powieścidło cz. XLIII)

Post autor: Dany »

Koniec miesiąca, utwór przenoszę do odpowiedniego działu. Tam też można czytać, komentować i odpowiadać na komentarze.
Pozdrawiam :)

ObrazekOczekujesz komentarza do swojego utworu - inni także oczekują tego od Ciebie.

ODPOWIEDZ