Wierszem Miesiąca III/24 został utwór Baśń wyszeptana o Poezji - Autsajder1303

Najlepszym anonimowym opowiadaniem został utwór - "Pani Basia" - jaga

Wieża

Moderator: Redakcja

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rafał Bardzki
Moderator
Posty: 6234
Rejestracja: 14 września 2010, 19:48
Lokalizacja: Zielona Góra
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 7
Brązowych Pietruch: 15
Najlepsza proza: 1
Fraszkowy Król: 2

Wieża

Post autor: Rafał Bardzki »

Chłopiec cofnął się. Oczy ojca, zwykle tak wyrozumiałe, teraz patrzyły na niego stanowczo i groźnie. Widział w nich kategoryczne żądanie. Zrozumiał, że tym razem matka nie jest w stanie mu pomóc. Były to męskie sprawy. Tylko między nimi. Wyjrzał, więc nieśmiało zza jej pleców.

  • Musisz wleźć na samą górę. Nie wyobrażam sobie, aby można było tak po prostu stchórzyć! – krzyczał ojciec.
  • Daj spokój! – próbowała załagodzić matka.
  • Nie wtrącaj się! – zawołał - będzie wstyd na całą dzielnicę. Inni smarkacze wprost marzą o tym. Starzy stają na głowie, by im to załatwić, a on?
    Ojciec oparł ręce ciężko o stół. Na jego twarzy widać było wzburzenie.
  • No nie, nie pokażę się ludziom na oczy. Co za wstyd!
    Chłopiec powoli podszedł do przeciwległego końca długiego stołu. Przystanął i zaczął przesuwać palcem po starych, sękatych deskach, oglądając ich nieregularne desenie. Mogłoby się w tej chwili wydawać, że nie ma dla niego nic ważniejszego niż ta jałowa czynność, lecz były to tylko pozory.
    Przez umysł chłopca, niczym błyskawice, przebiegały myśli. Jedna za drugą szybko i chaotycznie. Po chwili, dotychczas rozbiegane, niespokojne, zaczęły zwalniać, ukazując obraz jego nocnych koszmarów. Obraz straszny, potworny, który dręczył go już od wielu nocy.
    Stał gdzieś hen, wysoko nad tłumem. Zachwiał się i mimo wysiłków, aby utrzymać równowagę, zaczął spadać. Usłyszał dźwięk jaki wydało jego ciało z impetem uderzające o ziemię. Mimo prób nie mógł wstać. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, a może wcale już ich nie było. Sen - mara. Leżał teraz rozciągnięty na bruku. Był taki mały, malutki wśród olbrzymiej ludzkiej fali, która zaczęła się do niego powoli zbliżać, zapewne chcąc nacieszyć oczy tragedią. Tłum napierał coraz bardziej. Krąg wolnego miejsca malał z sekundy na sekundę. Ludzie, mimo że byli bardzo blisko, podchodzili jeszcze bliżej, jakby specjalnie chcieli go stratować, zmiażdżyć. Leżąc na ziemi, widział ich nogi tak niepokojąco blisko głowy. Ze strachu zamknął oczy.

Chłopiec czuł, że zaczyna brakować mu tchu. W kuchni zrobiło się wyjątkowo duszno. Nie sposób było tu dłużej przebywać. Spojrzał jeszcze raz na ojca, lecz nie znalazł zrozumienia. W końcu nie wytrzymał. Podbiegł do wyjścia. Ojciec próbował zagrodzić drogę, ale Marcus zręcznie go ominął. Wybiegł trzaskając drzwiami.

  • Zostaw go. Może jeszcze zmieni zdanie – powstrzymała go żona.
***
  • Tyle czasu tam siedzi i chleje. Idź po niego – krzyknęła matka do Marcusa – niech już przyjdzie. Obiad stygnie.
    Wybiegł z domu. Do knajpy było jakieś dwieście metrów. Przebiegł szybko przez ulicę. Minął kilka domów i stanął pod drzwiami zza których dochodził gwar pijackich głosów. Nacisnął klamkę i nieśmiało stanął w progu. Była to duża tawerna z niskim, krzyżowym sklepieniem. Przypominała zamkową piwnicę. Stała tu od niepamiętnych czasów, kto wie, może nawet od średniowiecza. Mieszkańcy od pokoleń korzystali z jej gościnności. Wypito tu tysiące beczek wina. Stoczono wiele dysput i kłótni, które nierzadko kończyły się krwawo.
    Spoza kłębów tytoniowego dymu zmieszanego z zapachem kwaśnego wina można było dostrzec, stojące pod oknami ciężkie, dębowe stoły. Wzdłuż nich siedzieli mężczyźni. Dobrze już podchmieleni, kłócili się, dyskutowali zawzięcie. Wśród nich, co chwilę, basował jeden szczególnie donośny i rubaszny głos. To rej wodził Olo. Mężczyzna po czterdziestce. Tęgi z pijacką, czerwoną od gorąca twarzą. W jego mowę dawno już wkradał się bełkot, lecz zupełnie mu to nie przeszkadzało. Wyraźnie, miał kumplom do przekazania coś niezwykle ważnego. Zapewne jakąś złotą myśl, która nie mogła poczekać nawet minuty na objawienie.
    Gdy przemawiał, zwykł mocno gestykulować. Jego wielkie ręce, niczym skrzydła wiatraka, mieliły bez opamiętania powietrze. Wprawdzie mówił teraz do swoich towarzyszy, lecz kątem oka spoglądał na sąsiedni stół, chcąc sprawdzić jakie wrażenie robią jego słowa.

  • W tym roku to my wygramy. My ustawimy najwyższą wieżę i pobijemy rekord. Podobno czerwoni nie mają nikogo na czubek! Prawda Manuel - ostatnie zdanie Olo wykrzyczał do sąsiedniego stołu.

  • Słyszałem, że twój syn ma pietra cha, cha! Zobacz, o tam stoi! – palcem pokazał na drzwi.
    W tym momencie wszystkie oczy skierowały się na Marcusa.
    Wytrzymał. Nie wybiegł. Stał przez moment niezdecydowany.

  • Marcus, chodź no tutaj – zza stołu uniósł się ojciec i kiwną na niego -. Nie bądź taki chojrak! – krzyknął do Ola w duchu przeklinając gadatliwą żonę -. Mój chłopak nie zawiedzie.
    Posłusznie podszedł do stołu i usiadł na brzegu ławy.

  • Mama woła na obiad.

  • Kocha to poczeka, a my tu sobie pogadamy – ojciec zaśmiał się przyjacielsko i podsunął mu oranżadę.
    Chłopak pił powoli. Zwlekał. Gdy odstawił szklankę, ojciec zapytał rzeczowo.

  • To kiedy przyjdziesz na trening?
    Chciał powiedzieć, że na najbliższy, lecz ostatecznie zrezygnował. Ojciec potrafił czytać w jego myślach

  • No... no... nie wiem – Marcus zaczął się jąkać.

  • Jak to nie wiesz. Myślałem, że nie ma już problemu – powiedziawszy to, ojciec wbił w niego swój przenikliwy wzrok.
    Marcus, chcąc go uniknąć, popatrzył na innych siedzących przy stole, lecz oni również z ciekawością zaczęli mu się przyglądać. Zwiesił, więc głowę i spojrzał na podłogę.

  • Ja... nie mogę – rzekł cicho.
    Manuel popatrzył na Ola. Widział jak jego paskudna, czerwona gęba szykuje się, by zaraz wybuchnąć śmiechem. W małych złośliwych oczkach już skrzyły ogniki.

  • Nie możesz? Czy nie chcesz?!

  • Nie mogę! - Marcus powtórzył tym razem zdecydowanie.

  • Myślałem, że po naszej, ostatniej rozmowie zmieniłeś zdanie. Ojciec powiedział to tak pewnie, jakby od czasu ostatniej kłótni przeprowadził z malcem co najmniej kilka poważnych rozmów, a nie przesiadywał godzinami w knajpie.

  • Nie chcę tam wchodzić! Nie chcę i już! - oczy chłopca zaszkliły się.

  • To idź syneczku do mamusi na obiadek – rzekł z drwiną i odwrócił się ostentacyjnie do kumpli.
    Zabolało. Dojrzał jak jeden z wyrostków, któremu wolno już było pić wino w towarzystwie swojego ojca, pomachał do niego na pożegnanie ręką. Nie był to jednak zwykły gest. W ten sposób ludzie zwykle machają do małego dziecka. Złożył przy tym usta tak, jakby chciał pocałować bobasa. Marcus szybko wstał i prawie, że podbiegł do drzwi. Czuł jak do oczu napływają mu łzy, lecz za nic w świecie nie chciał, aby ktokolwiek je zauważył. Zanim wybiegł na ulicę, usłyszał głos Ola, który zdążył jeszcze krzyknąć.

  • Ej mały. Dzięki tobie to my na pewno zwyciężymy!

  • Daj spokój wariacie przecież to jeszcze dzieciak – uciszali go koledzy.

***

W pokoju panuje mrok. Na ścianach grają światła ulicy. Przez szpary w oknach przeciska się stłumiony gwar. Marcus leży na łóżku. Po jego policzkach spływają łzy bezsilności i rozpaczy. Ojciec żąda od niego tak wiele. Zbyt wiele. Czuje, że nie jest w stanie tego spełnić. Niedziela jest granicą nie do przebycia. Ma wrażenie, że miara czasu kończy się na tym dniu i nie będzie już żadnego potem.
Czeka na niego, najważniejszy w dotychczasowym życiu, egzamin. Chce przed nim uciec, zniknąć, wyparować. Rozmyślania o niedalekiej przyszłości doprowadzają go do stanu w którym odczuwa potrzebę samozagłady. Myśl ta, o dziwo, trochę go uspokaja, więc podąża jej tropem.
Widzi swój pogrzeb i siebie leżącego w wyłożonej czerwonym atłasem trumnie. Ojca pełnego wyrzutów sumienia klęczącego przy jego wezgłowiu. Jedną dłonią, ukradkiem, uderza się w pierś. Z jego ust dobiegają słowa: moja wina, moja. Obok matka załamująca ręce. Jej drobna, zgarbiona postać wstrząsana łkaniem klęczy obok ojca. Naprzeciwko rodziców stoją jego mali bracia. Zwykle tacy ruchliwi, skłonni do psot teraz pełni zadumy z sercami przepełnionymi żalem. Marcus nie śmie podnieść oczu wyżej. Ostatnio zbyt wiele złych myśli i życzeń kłębiło się w jego głowie. Nie chce, żeby zostały zauważone.

Zamknięto trumnę. Czterech rosłych mężczyzn powoli unosi ją do góry i kładzie na ramiona. Teraz kroczą powoli środkiem kościoła. Dołącza do nich rodzina oraz inne osoby. Formuję się kondukt, który przez zalane słońcem drzwi kościoła powoli wychodzi na zewnątrz. Trumna przesuwa się wzdłuż wysokich żywopłotów. Kroki chrzęszczą na żwirowej ścieżce. Mężczyźni i kobiety z kwiatami kroczą powoli. W końcu podchodzą do zawczasu przygotowanego grobu. Ksiądz zmawia krótką, jak życie Marcusa, modlitwę. Po czym odchodzi. Jego miejsce zajmują grabarze, którzy sprawnie opuszczają trumnę.

W środku jest ciemno. Odgłosy z zewnątrz są ledwo słyszalne. Słychać grudy ziemi spadające na drewnianą skrzynię. Pierwszą rzuca ojciec. Drugą matka. Następne bracia, rodzina. Teraz już, rzucana łopatami, sypie się szybko. Jest coraz ciszej. Grobowo cicho. Wszystko milknie.
Serce zamiera z rozpaczy. Łzy ciekną po policzkach. Uścisk wzruszenia dławi gardło. Dosłownie czuje ból w krtani, lecz w jego myślach powoli pojawia się refleksja. Dostrzega grozę nieistnienia, bycia martwym, czarną pustkę niebytu. Pojmuje bezsens swojej śmierci. Wie, że smutek po nim ma swój kres. Zdaje sobie sprawę, że najbliżsi powoli powrócą do swoich codziennych spraw, a ich smutek, choć wielki, powoli zacznie tracić na mocy. Nie będzie wieczny. Wieczna będzie tylko jego śmierć. Jego nieobecność.

Wyrwał się z zadumy. Przegnał dziecinną wizję. Ze wstrętem zrzucił z siebie koc, który w ciemności, przypominał mu wieko trumny. Poczuł wielką, nieprzepartą chęć opuszczenia tego ponurego pokoju. Nie chciał być tu dłużej sam ze swoimi myślami. Przerażały go. Wybiegł na ulicę. Mimo, że nie lubił tłumu, dziś postanowił się w nim zatopić. Przebiegł chyłkiem przez podwórko.

Kod: Zaznacz cały

Ostatnio coraz rzadziej bywał na dworze. Od jakiegoś czasu nie brał udziału w zabawach. Zresztą i tak go nikt do nich nie zapraszał. Koledzy powoli dorastali. Coraz częściej ich wzrok biegł w kierunku dziewcząt. Tworzyli paczki do których już nie miał wstępu. Nie, żeby go specjalnie przeganiali, ale Marcus odczuwał, że najważniejsze decyzje zapadały bez jego udziału. Nikt już nie dzielił się z nim swoimi tajemnicami. Gdy podchodził, rozmowy milkły, jakby rozmówcy odkładali je na później. Czasami zastanawiał się, czy może jakimś występkiem zasłużył na takie traktowanie. Jednak mimo najszczerszych chęci nie mógł sobie niczego takiego przypomnieć. Z biegiem czasu przywykł. Zaczął nawet okłamywać siebie, że tak naprawdę to mu na tym nie zależy. Nie szukał więc w tej chwili bratniej duszy z którą mógłby podzielić się swoimi problemami.

Marcus biegł wzdłuż odrapanych ścian. Byle dalej. Gdzie nogi poniosą. Koniecznie chciał zobaczyć światło, ruch, gwar. Jego młody umysł potrzebował przestrzeni. Przeskoczył przez rynsztok i wpadł w wąską krętą uliczkę. Gdy dobiegł do jej końca, na moment się zatrzymał . Usłyszał odgłos stukania młotkiem. Dostrzegł jak na starym, zabytkowym rynku zbijają trybuny dla oficjeli. Przez głowę przebiegła mu myśl, że pewnie w dawnych czasach podobnie wyglądały przygotowania do publicznych egzekucji. Wziął nogi za pas.

Chłopak pędziłby zapewne jeszcze długo, gdyby drogę nie zagrodziła mu rzeka. Stanął zdyszany. Zgiął się w pół. Dłonie oparł o uda. Próbował odzyskać oddech. Gdy już jako tako doszedł do siebie, usłyszał w oddali jakieś głosy.

Było to o tyle dziwne, że o tej porze miejsce to zwykle było wyludnione. Marcus spojrzał w kierunku skąd dobiegał dźwięk jednak z tej odległości nic nie mógł dostrzec. Zaciekawiony skierował się w stronę nabrzeża. W miarę jak podchodził bliżej, odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze. Zaczął rozpoznawać pojedyncze sylwetki. Nad brzegiem rzeki stało dwóch mężczyzn. Na ziemi leżał trzeci. Gdy Marcus podszedł na tyle blisko, aby móc usłyszeć słowa, przezornie schował się za niewysokim murkiem. Ostrożność w tym miejscu była w pełni uzasadniona.

  • Ty gnoju. Ty śmieciu! – wołał jeden ze stojących.
    Człowiek leżący na ziemi, próbował się odsunąć.
  • Gdzie pełzniesz robalu – mówiąc to niski, krępy wymierzył leżącemu mocnego kopniaka -. Chcesz nas opuścić? – spytał i ponownie jego but trafił w nieszczęśnika.
    Mężczyzna jęcząc, rękoma próbował osłonić się przed następnym ciosem.
  • Leż psie spokojnie, jak pan mówi - krzyknął mu nad uchem - takich jak ty powinno się tępić –. Przyklęknął i złapał go za poły płaszcza. Zaczął nim potrząsać
    • Jesteś pasożytem. Marną kreaturą, która nie ma prawa żyć -. Powiedziawszy to podniósł się z kolana i cofnął o krok. Następnie włożył rękę do kieszeni i wydobył z niej zwinięty sznur.
  • Teraz przyszła kolej na ciebie – . Zaczął, bez pośpiechu tuż przed jego oczami, rozwijać kłębek.
  • Patrz co cię czeka, brachu. Zwiążemy ci rączki i nóżki, a potem wrzucimy robaczka do wody i nasz robaczek zrobi bul, bul.
    O dziwo, mężczyzna potulnie mu na to pozwolił. Po chwili bandyta skończył skręcać supeł i wymierzył kolejnego kopniaka. Tym razem w głowę. Leżący znieruchomiał.
  • No, a teraz nóżki robaczku nóżki, bo skrzydełka już związałem.
    Skrępowany leżał teraz u jego stóp i ciężko oddychał.
  • Łap go za ręce. Wrzucimy go do wody - krzyknął do kumpla.
  • Daj spokój, wystarczy – burknął drugi z mężczyzn, dotychczas przyglądający się biernie - mieliśmy go tylko nastraszyć.
  • Dawaj. Łap go za nogi i do wody!
  • Nie wygłupiaj się!
  • Bierzesz czy nie!
  • Tobie idioto to chyba już zupełnie odbiło.
  • Kurwa mać, łap go!– krzyknął bandzior wyraźnie już rozzłoszczony.

W tym momencie Marcus nie wytrzymał emocji. Nagle stracił równowagę. Wprawdzie przytrzymał się muru, lecz belka na której stał zachybotała. Powietrze przeszył trzask. Mężczyźni stali się czujni. Próbowali odnaleźć źródło niepokojącego dźwięku, ale nie byli w stanie niczego dostrzec. Przez chwilę nasłuchiwali.

  • Ktoś tu chyba łazi. Ja spadam, a ty wariacie rób co chcesz.
  • A co z nim? - oprawca wskazał na leżącego.
  • Odpuść! Zostaw gnoja! Nie mamy czasu!

Chwilę potem zniknęli za rogiem, pozostawiając leżącego samemu sobie. Marcus wysunął się z ukrycia. Podszedł bliżej i rozpoznał bezdomnego. Często go tutaj widywał. Znał go dobrze. To był Rudolf, obiekt drwin i żartów. Przypomniał sobie jak w zeszłym tygodniu koledzy szli za nim przez cała ulicę Forteczną, wykrzykując pod jego adresem różne obelżywe słowa. Teraz leżał u jego stóp, bezbronny, pobity. Zrobiło mu się go żal. Gdy zaczął rozwiązywać węzły, Rudolf powoli zaczął odzyskiwać przytomność. W końcu siadł obolały na ziemi. Przez moment dochodził do siebie. Wreszcie dostrzegł obecność Marcusa.

  • Ty .. co ...co... tu robisz?
  • Nic, próbuje panu pomóc.
  • Spierdalaj z taką pomocą – burknął.
    Mężczyzna próbował wstać, lecz ostatecznie nie dał rady.
  • Spierdalaj mówię ci! Wy wszyscy jesteście tacy sami! - krzyknął rozżalony na cały świat.
    Resztkami sił chciał uderzyć chłopca, lecz Marcus odskoczył. Po kilku próbach mężczyzna stanął w końcu na nogi. Pochylony chwiejnym krokiem ruszył w jego kierunku. Chłopak, aby uniknąć ciosu, odbiegł i zatrzymał się po drugiej stronie ulicy. Stamtąd spojrzał na bezdomnego. Coś tajemniczego powodowało, że nie mógł oderwać od niego wzroku. Wahał się. Jakaś tajemnicza siła powstrzymywała go przed ucieczką. Patrzył na Rudolfa z uwagą. Zwlekał. Wreszcie ruszył w kierunku domu. Biegnąc przez słabo oświetloną, nadbrzeżną ulicę, poczuł w sercu trwogę. Dziwne, że dopadła go dopiero teraz, a nie tam, gdy stał ukryty i obserwował. Dlaczego akurat w tym momencie, gdy wszystko skończyło się w miarę dobrze, rozmyślał.
    Kiedy przebiegał koło magazynu, nagle uświadomił sobie, że patrząc na Rudolfa, zobaczył.... siebie. Tak, siebie. To jest jak wehikuł czasu. To ostrzeżenie. O Boże nie! – krzyknął na całą ulicę. Nieee!- wrzeszczał z całej siły – nie chcę zostać takim jak on! Nie chcę. Nie!!!
    Obudzone ptaki, skrzecząc niemiłosiernie, poderwały się z drzewa. Stojący na chwiejnych nogach, Rudolf mętnym wzrokiem spojrzał za nim. Wzruszył ramionami. Temu to chyba odbiło – stwierdził. Nie rozmyślał jednak nad tym dłużej. Tanie wino oraz przeżycia dzisiejszego wieczoru zrobiły swoje. Jeszcze przez chwilę patrzył tempo przed siebie. Następnie siadł w progu jednego z domów i zwiesił głowę. Zasnął głębokim snem pijaka.
***

Dzień był piękny. Zalane słońcem centrum Barcelony było praktycznie nieprzejezdne. Od wielu dni do miasta ściągali turyści. Tłumnie spacerowali ulicami podziwiając zabytki, ale nie one były dziś dla nich najważniejsze. Wszyscy czekali na wieczór, kiedy to rozpoczną się zmagania między zespołami akrobatów. Zdobycie wolnego miejsca w kafejce lub restauracji graniczyło wprost z cudem. O miejscu w hotelu, czy choćby w skromnym pensjonacie można było co najwyżej pomarzyć.
Marcus nie spał całą noc. Wstawał, pił wodę, otwierał okno, by wpuścić świeże powietrze. Nic nie pomagało. Dopiero nad ranem na moment zasnął.
Teraz stał w wąskiej uliczce prowadzącej na rynek. Jago mała, drobna postać ginęła wśród członków zespołu. Ubrany tak jak oni w trójkolorowe szaty, stał boso. Miał na sobie białe spodnie oraz czerwoną koszule. W pasie przewiązany był czarnym, szerokim pasem (faixa), który miał usztywnić jego sylwetkę. Właściwie to był już „za stary”, aby wchodzić na szczyt, ale dzięki temu, że był jak na swój wiek niezwykle drobny, pozwolono mu zastąpić chorego Diega. Ruszyli.

Tłum kłębił się pod ścianami domów, wypełniał każde najmniejsze nawet wolne miejsce. Widzowie wchodzili na kwietniki. Siadali na murach. Balkony wypełnione były po brzegi tak, że wydawało się wprost nie możliwe, aby mogły unieść taki ciężar. Tłum pozdrawiał castallerów. Ludzie machali, krzyczeli, wiwatowali w ich stronę. Marcus szedł ze spuszczoną głową z oczyma wbitymi w ziemię. Był skupiony. Patrzył pod nogi. Wydawało się, że nie słyszy żadnych dobiegających go dźwięków. Kroczył tak, aż dotarł do szerokiego placu, gdzie właśnie rozbierano piramidę Ola. Kolejni zawodnicy opuszczali miejsce.

Olo był zły. Cały wysiłek poszedł na marne, a przecież tak niewiele brakowało. Wystarczyła jedna mała pomyłka, aby wieża runęła. Zauważywszy drużynę Manuela, spojrzał wrogo. Splunął na ulicę i zaczął brutalnie przedzierać się przez tłum. Co chwilę kogoś potrącając, depcząc, dotarł w końcu do drzwi tawerny. Zimny chłód pomieszczenia nieco ostudził jego emocje. Ciężko usiadł na ławie. Po chwili stanął przed nim gospodarz z kuflem zimnego piwa. Olo pociągnął łyk - jeden, drugi. Z każdym kolejnym jego złość zaczęła powoli przeradzać się w smutek, by ostatecznie zamienić się w obojętność. Kolejne piwa robiły swoje. Powieki ciążyły. Oparty o ścianę zamknął oczy.

Na dworze gwar dochodził do zenitu. Ostatnia drużyna, a rekord dalej nie pobity. Czyżby i w tym roku nikt nie zdołał ustawić dziesięciu pięter? Tłum falując, zrobił miejsce dla następnej drużyny. Zawodnicy ruszyli. Szybko i sprawnie kilkunastu silnych mężczyzn uformowało bazę (pinyi). Po chwili zaczęli podchodzić do niej kolejni. Szybkimi ruchami wdrapywali się na plecy kolegów, tworząc w ten sposób piętro. Mocno splatając ręce, ustawiali się tak przez chwilę, aby poprawić chwyt i pewnie stanąć na nogach. Gdy równowaga została utrzymana, na ich barki wchodzili kolejni, mniejsi i drobniejsi zawodnicy. Formowano nowe piętra, lecz im było wyżej, tym dłużej to trwało. Wieża była coraz wyższa, więc i czas potrzebny na wejście kolejnych castellers też był coraz dłuższy.

Tymczasem na dole bierny dotychczas tłum zaczął powoli zbliżać się do wieży.
Widzowie wyciągniętymi rękoma z całej siły napierali na plecy zawodników, aby w ten sposób dopomóc w utrzymaniu konstrukcji. Młodzi chłopcy, dziewczęta, starsi panowie, turyści, biznesmeni, wszyscy jak jeden mąż, próbowali za wszelką cenę wzmocnić jej podstawę. Ludzie różnych profesji, statusu przez moment poczuli się związani jedną ideą. Ściśnięci razem. Napierając na siebie rękoma, barkami. Zduszeni w wielkim ścisku. Czując na karku oddech sąsiada i zapach jego potu obficie zalewającego skronie, niestrudzenie, z całej siły, pchali swych towarzyszy w kierunku wieży. Ludzie nawzajem sobie obcy, którzy normalnie nie zamienili by ze sobą ani jednego słowa, teraz zjednoczeni wspólnym celem, przylgnęli do siebie pokonując tą niewidzialną linię, która określa osobistą przestrzeń. Granica, którą zwykle nikt nie ośmiela się przekraczać, teraz została przerwana. Z ludzkich, wyciągniętych rąk utworzył się krąg, rozeta, która z każdą chwilą puchła, oblepiana kolejnymi chętnymi. Niczym żywa meduza falowała, skręcała się, pulsowała życiem. Ludzie w amoku, malignie na moment zapomnieli kim są i skąd przychodzą. Wszystkie swoje zmartwienia pozostawili na chodniku, gdzieś tam w miejscu w którym przed chwilą stali. Teraz stłoczeni, spleceni razem czuli się wolni i szczęśliwi.

Zawodnicy tworzący podstawę poczuli nagły przypływ energii. Wsparci z zewnątrz przez rozentuzjazmowany tłum, zebrali całe swoje siły, aby utrzymać niewyobrażalny ciężar na swoich barkach. Jak kariatydy dźwigające balkony, swoimi ramionami utrzymywali żywą, ludzką wieżę.

Budowa dobiegała końca. Wśród jęków wysiłku wznoszono ostatnie piętro. Zręczni chłopcy wspinali się jak małpki po plecach kolegów. Robili to bardzo szybko i zwinnie. Przede wszystkim oprócz siły liczył się czas. W zmęczonych kończynach herosów zaczynało brakować sił.

Manuel uganiał się jak fryga. Krzyczał, wydawał komendy. Posłuszni zawodnicy w najwyższym skupieniu, skrupulatnie wykonywali polecenia. Wiedzieli, że tu nie ma miejsca na improwizację i własne pomysły. Ważna była każda sekunda.

W końcu przyszła kolei na Marcusa. Jego osoba miała zwieńczy dzieło. Już od pewnego czasu z zaciekawieniem zaczął spoglądać na tłum. Powoli udzielał mu się jego entuzjazm. Strach zaczął blaknąć. Jego miejsce zaczęło zajmować podniecenie. W miejsce przerażenia pojawiło się inne, dotychczas nieznane, mu uczucie. Jakaś dziwna siła pchająca go do przodu.

  • "Przedrzeć się przez tłum. Wskoczyć ludziom na karki, by po ich plecach wejść na samą górę. Tak, tak na sam szczyt" – pomyślał. Jeszcze przed chwilą przerażony, idący ze spuszczony wzrokiem, nie mając odwagi rozejrzeć się na boki, stał teraz wyprostowany, gotowy niczym rumak do skoku.

Przez szum tłumu przedarła się komenda ojca. Marcus ruszył. Ktoś go podsadził, by mógł wejście ludziom na głowy. Bezceremonialnie zaczął je tratować. Na czworakach podpełznął pod pierwszy poziom. Uczepił się mocno rękoma barków i jak jastrząb wbijający pazury w swoją ofiarę, ścisnął je z całej siły. Mocno obejmując kolanami torsy, podciągał się na rękach. Czuł pod palcami naprężone mięśnie kolegów. Słyszał ich głośne, zmęczone oddechy. Wyczuwał na szyjach tłuste krople potu.

Nagle dotarła do niego myśl, że ci wszyscy ludzie robią to tylko po to, aby on mógł wejść na górę. By mógł, tam wysoko, podnieść rękę w geście zwycięstwa. Zrozumiał, że ich nadludzki wysiłek jest tylko dla niego. Poczuł, że nie może ich zawieść. Był teraz silny. Silny jednością. To dotychczas niewiele znaczące słowo nabrało nowego wymiaru, nowej mocy. Wydawało się, że znów odkrywa jego sens.

  • Właź do cholery! – ojciec zawołał z dołu. Wydawało mu się, że chłopak przezywa kryzys.- Nie zatrzymuj się. Szybko na górę!
    Ponownie ruszył. Pokonywał już ostatnie centymetry.
    Na tej wysokości wieża chwiała się to w jedną, to w drugą stronę, lecz Marcus tego nie zauważał. Nie przerażało go to, że jest praktycznie na wysokości trzeciego pietra kamienicy. Co prawda zmuszony był patrzyć w dół, aby kontrolować położenie stóp, lecz było to spojrzenie krótkowidza. Jego pole widzenia skróciło się, tak że teraz widział jedynie swoje nogi, a nie przepaść, która dzieliła go od zgromadzonych na dole. Grożąca upadkiem, wyginająca się we wszystkie strony, dolna część wieży była poza zasięgiem jego wzroku. Markus nie odczuwał, widzianej z tej perspektywy, olbrzymiej przestrzeni placu. Jego umysł skupiał się jedynie na tym, co było w tej chwili najważniejsze.

Jeszcze kawałek. Jeszcze centymetr. Czuł, że słabnie, a jego dłonie ześlizgują się, mdleją. Próbował zwiększyć uścisk. Włożył w to ostatnie siły. Nieludzkim wprost wysiłkiem woli zmusił kończyny do pracy. Mocniej zacisnął kolana. Usłyszał jak kolega pod nim jęknął. Nareszcie ręka spoczęła na ostatnim ramieniu. Krzycząc Marcus, nie wiadomo skąd, znalazł resztkę sił, aby ostatnim wysiłkiem woli podciągnąć swoje ciało. Był na samym szczycie. Zupełnie nie zwracając uwagi na to, że w każdej chwili może stracić równowagę, wyciągnął rękę do góry. Odważnie spojrzał w niebo. Jego mała, dziecięca dłoń na moment zasłoniła jaskrawe słońce. Na dole zawrzało. Do jego uszu dotarł okrzyk zachwytu. Tłum szalał.

Nagle jeden z zawodników, tworzących dolne piętro, poczuł przeraźliwy ból w karku. Tępy, ogromny, przeszył go na wskroś, bezwzględnie zmuszając do przesunięcia. Wiedział, że nie wolno mu tego zrobić, lecz nie mógł już dłużej wytrzymać. Kiedy nieznacznie zmieniał pozycję, wieża drgnęła.

Ludzie ze wszystkich sił próbowali utrzymać równowagę, lecz to tym bardziej destabilizowało konstrukcję. W dotychczasowy porządek wkradł się chaos. Został przekroczony punkt krytyczny i nic nie było już w stanie zmienić biegu wydarzeń. W końcu i do Marcusa dotarło, że wieża runie. Postąpił tak jak uczył go ojciec. Zaczął szybko zsuwać się po plecach towarzyszy. Gdy był już piętro niżej zauważył, że wszystko ulega rozpadowi. Kolega, którego pleców się trzymał, po prostu odpadł.

O Boże - zdążył krzyknąć i poczuł, że spada na plecy. Zamknął oczy. Usłyszał szum wiatru w uszach. Poczuł pęd powietrza.

Gdy je otworzył, stwierdził, że leży na plecach podtrzymywany przez dziesiątki rąk i na tym żywym, ruchomym pomoście powoli oddala się na bezpieczną odległość od ciągle jeszcze upadajacej konstrukcji. Marcus odkrył kolejne, nieznane mu uczucie. Nagle poczuł, że jest cząstką ogółu. Częścią społeczności. Ludzie, których ręce uratowały go od skręcenia karku, stali mu się bardzo bliscy. Jego serce zalała fala spokoju. Po raz pierwszy, leżąc teraz na ramionach, poczuł się pewnie. Poddał się tłumowi. Zdał się na niego.

***

W sobotnie przedpołudnie nie miał zbyt wiele do roboty. Szedł środkiem ulicy i kopał puszkę. Poobijana blacha z łoskotem podskakiwała na bruku. Zobaczył otwartą furtkę i od razu skojarzył ją z bramką. Cofnął się o kilka kroków. Wziął duży rozbieg i umiejętnie przyłożył nogę. Puszka pofrunęła wysoko. Ładnie podkręcona wykonała łuk i trafiła prosto w stragan. Marcus odruchowo zasłonił ręką oczy.

  • Cześć Marcus. Ty urwisie. Co tam słychać? - pozdrowił go straganiarz.
  • Uff – wypuścił z siebie powietrze – e... nic takiego.
  • Pozdrów ode mnie ojca – krzyknął Max.
    Wydawało się, że chce jeszcze coś powiedzieć, lecz w końcu tylko machnął ręką.
  • " Ola można lubić, ale to dupek, żołędny dupek" – pomyślał i wrócił do swoich zajęć.

Marcus zręcznym ruchem chwycił jabłko i niepostrzeżenie schował je do kieszeni.
Max dojrzał to, lecz nie zareagował. Uśmiechnął się pod nosem i udał, że nie widzi.

  • "Na zdrowie" – życzył w myślach – "ale następnym razem dostaniesz po uszach".

Ulica, którą kroczył, lekko opadała w dół. Nogi znów niosły go w stronę rzeki. Ze zdziwieniem patrzył na znane mu domy. Choć mieszkał tutaj od urodzenia, dziś ulica wydawała mu się jakaś inna. Krzywy bruk i wykoślawione krawężniki nabrały uroku, a nawet brudny rynsztok urósł do rangi strumienia. Pomyślał, że to całkiem miło, gdy świeci słońce. Świat wygląda wtedy trochę ładniej.

Gdy skracał sobie drogę przez skwer, spostrzegł na ławce sympatyczną dziewczynkę. Posłał jej długie, wymowne spojrzenie. Zauważyła go, a on uśmiechnął się szeroko. Rumieniec zagościł na jej twarzy. Wstydliwie spuściła oczy, które ukryła za długimi, czarnymi rzęsami. Gdy po chwili spojrzała w głąb parku, zobaczyła tylko jak sympatyczny chłopiec niknie za zakrętem.

Ostatnio zmieniony 28 listopada 2010, 23:13 przez Rafał Bardzki, łącznie zmieniany 55 razy.
Marek Ken
Emeryt/ka
Posty: 1200
Rejestracja: 01 marca 2008, 21:31
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: Marek Ken »

Opowiadanie zatytułowane Wieża jest z gatunku realistycznych. Mamy trafnie odzwierciedlony fragment kultury masowej i na tym tle historia samotności dziesięcio-, może dwunastoletniego chłopca. Chłopiec dojrzewa w rodzinie w dużym stopniu patologicznej. Nie stroni się tam od alkoholu, jednocześnie ojciec zdradza cechy okrucieństwa. Zresztą formy pewnego okrucieństwa nie są charakterystyczne jedynie dla tej rodziny. Podczas jednej z ucieczek z domu chłopiec staje się mimowolnym świadkiem również okrucieństwa, jakie przejawiają dwaj mężczyźni znęcając się nad trzecim. Kiedy jednak oprawcy pozostawiają swoją ofiarę i odchodzą, chłopiec usiłuje pomóc katowanemu wcześniej mężczyźnie. Ten jednak zwraca się przeciwko niemu. A więc jest to świat podobny do naszego, w którym żyjemy.

Rzecz jasna nie będę streszczał całej historii. Z pewnością warta jest przeczytania. Dobre opowiadanie.

PS. Są jakieś drobne usterki techniczne, które też warto poprawić.

Waldemar Kubas

Awatar użytkownika
Rafał Bardzki
Moderator
Posty: 6234
Rejestracja: 14 września 2010, 19:48
Lokalizacja: Zielona Góra
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 7
Brązowych Pietruch: 15
Najlepsza proza: 1
Fraszkowy Król: 2

Post autor: Rafał Bardzki »

Dziękuję Marku za komentarz. Twoje spostrzeżenia są jak najbardziej trafne. W jednym miejscu miałem inną intencję, lecz widocznie nie umiałem jej przekazać. Nie chciałem stworzyć rodziny patologicznej, lecz jedynie z pewnymi problemami. Karczma na południu Europy nie jest tym samym co budka z piwem u nas. Według mnie najważniejszą sceną jest scena przedostatnia, która zmienia diametralnie chłopca. Zastosowałem tu znaną metodę psychoterapii, polegającą na tym że jedna osoba bezradnie się przewraca, a reszta podtrzymuje ją. Cały dowcip polega na tym by zaufać innym. Tu rozdmuchałem ją (metodę) do o wiele większych rozmiarów. Pojawia się w niej tłum, który w potocznym znaczeniu kojarzy nam się negatywnie, lecz nie należy nie doceniać również jego pozytywnej roli.

pozdrawiam Rafał

Marek Ken
Emeryt/ka
Posty: 1200
Rejestracja: 01 marca 2008, 21:31
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: Marek Ken »

Rafale, to nie jest tak, że nie umiałeś przekazać swojej intencji. To raczej ja z pewną przesadą nazwałem tę rodzinę patologiczną. To zbyt mocne określenie.

Poza tym mój komentarz streszczał się jedynie do paru wyrywkowych myśli odnośnie tekstu. Nie zamierzałem analizować opowiadania w całości. Toteż nie zbliżyłem się do jego kluczowej sceny i nie dotykałem psychoterapeutycznych metod.

Pozdrawiam,
Marek

Waldemar Kubas

Awatar użytkownika
Rafał Bardzki
Moderator
Posty: 6234
Rejestracja: 14 września 2010, 19:48
Lokalizacja: Zielona Góra
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 7
Brązowych Pietruch: 15
Najlepsza proza: 1
Fraszkowy Król: 2

Post autor: Rafał Bardzki »

Drogi Marku masz prawo jako czytelnik do dowolnej interpretacji. A to psim obowiązkiem autora jest napisać tak, aby przekaz był czytelny. W swoim komentarzu skupiłeś się na tym co było dla Ciebie najważniejsze. Ja tylko uzupełniłem go, by ukazać intencje jakie towarzyszyły mi podczas pisania. Krótko mówiąc chciałem opisać proces dorastania. Pewien rodzaj inicjacji w dorosłość.

Jeszcze raz dziękuję za komentarz i pozdrawiam serdecznie Rafał.

Awatar użytkownika
Kazik42
Emeryt/ka
Posty: 1106
Rejestracja: 12 stycznia 2008, 21:18
Lokalizacja: Lublin
Najlepsza proza: 2

Post autor: Kazik42 »

Od pewnego czasu obserwuję twoją twórczość prozatorską. Muszę przyznać, że dorobiłeś się sprawnego i dojrzałego warsztatu twórczego.Umiesz zaciekawić, ale również, co jest sztuką, wzruszyć/ ja niestety, co najwyżej, rozśmieszyć/ Będę wdzięczny, o ile wciągniesz mnie na na listę swoich czytelników.
Kończąc, mam jeszcze jedną uwagę. Tylko proszę mnie dobrze zrozumieć!. Bynajmniej nie jestem małostkowy. Z powodu ciągot futurystycznych i wrodzonego roztrzepania, często "olewam" techniczną stronę zapisu tekstu, narażając się na zarzut niechlujstwa. Preferuję u innych, przede wszystkim, skalę talenty.Zdaje sobie sprawę, że i tu jednak są pewne granice.Osobiście unikałbym, na przykład ten rodzaj zapisu cyt, "No nie, nie (pokarzę) się ludziom na oczy". lub "Manuel (kontem) spojrzał na Ola" Dla mnie jest to "mały Pikuś", ale inni mogą sobie dworować. Pozdrawiam
Ps W komputerze powinna być funkcja "sprawdź pisownię"

[ Dodano: 17 Listopad 2010, 17:19 ]
Gdyby ktoś zechciał poprawić słowo "unikalnym"/cholera wie co to wyszło!/na "unikałbym, miałby moją dozgonną wdzięczność.

Ostatnio zmieniony 20 listopada 2010, 14:05 przez Kazik42, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Rafał Bardzki
Moderator
Posty: 6234
Rejestracja: 14 września 2010, 19:48
Lokalizacja: Zielona Góra
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 7
Brązowych Pietruch: 15
Najlepsza proza: 1
Fraszkowy Król: 2

Re: Wieża

Post autor: Rafał Bardzki »

Dziękuję Kazimierzu z komentarz.

Masz rację, że nic nie usprawiedliwia błędów. Niektóre wynikają jednak właśnie ze zbytniej wiary w "automatyczne poprawiacze" i mojego zwykłego niechlujstwa.

Pozwolisz, że nie zgodzę się jednak z twoją niską oceną własnej twórczości. To, że rożni się ona od mojej jest dobrą wiadomością dla czytelnika, który w zależności od nastroju ma możliwość wyboru. Twoje opowiadania bardzo mi się podobają. Przeczytałem klika i stwierdziłem, że są pełne humoru w którym tak gustuję. Obiecuję pozostawiać pod nimi więcej komentarzy.

pozdrawiam Rafał

Ostatnio zmieniony 20 listopada 2010, 13:07 przez Rafał Bardzki, łącznie zmieniany 2 razy.
Awatar użytkownika
Antonella
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 6474
Rejestracja: 06 października 2010, 09:42
Lokalizacja: z daleka
Złotych Pietruch: 12
Srebrnych Pietruch: 11
Brązowych Pietruch: 9
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 4
Kryształowych Dyń: 1
Wierszy miesiąca: 6
Limerykowy Król: 5
Fraszkowy Król: 2

Post autor: Antonella »

Witam :) Powiem krótko, widać lekkie pióro Autora :) Pięknie, że ludzie tacy utalentowani a ja mogę być między nimi :) Zgadzam się z Kazikiem, warto włączyć korektor tekstu, bo niestety upstrzony ortami traci na walorze estetycznym :) Może to i mały pikuś jak rzekł Kazik, ale źle świadczy o autorze. Wyobraźmy sobie dzieło Żeromskiego pt. "Dzieje gŻechu" :) I jakie odczucia?

Kiedyś traktowałem ludzi dobrze. Teraz - z wzajemnością.

Anthony Hopkins

Awatar użytkownika
dorotea
Emeryt/ka
Posty: 1962
Rejestracja: 05 listopada 2010, 12:09
Lokalizacja: Europa/WARSZAWA
Wierszy miesiąca: 2

Post autor: dorotea »

Gdyby te "Dzieje gŻechu" napisał Rzeromski
a Chemngłej "Stary człowiek i może"
;D
Ach! móc czasami strzelić "orta"
precz z ortografią!ach!do czorta!
humor poprawiłby mi w mig
choć jeden chudy,ale "byk"

D-Orka Wiśniewska

Awatar użytkownika
Kazik42
Emeryt/ka
Posty: 1106
Rejestracja: 12 stycznia 2008, 21:18
Lokalizacja: Lublin
Najlepsza proza: 2

Post autor: Kazik42 »

Dziękuję za umożliwienie mi dokonanie korekty - wdzięczny dozgonnie Kazio n

Awatar użytkownika
Rafał Bardzki
Moderator
Posty: 6234
Rejestracja: 14 września 2010, 19:48
Lokalizacja: Zielona Góra
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 7
Brązowych Pietruch: 15
Najlepsza proza: 1
Fraszkowy Król: 2

Post autor: Rafał Bardzki »

Moje drogie panie, dziękuję za wizytę i poświęcenie odrobiny czasu mojemu opowiadaniu. :)

Pozdrawiam serdecznie Rafał.

Awatar użytkownika
greeley
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 1130
Rejestracja: 19 czerwca 2007, 22:02
Lokalizacja: skądinąd
Złotych Pietruch: 3
Srebrnych Pietruch: 1
Brązowych Pietruch: 5
Honorowych Dyń: 1
Limerykowy Król: 1

Post autor: greeley »

Masz tendencję do pisania krótkimi zdaniami, czasem jest to zupełnie niepotrzebne i sprawia wrażenie, jakby autor nie potrafił zbudować zdania wielokrotnie złożonego. Nie mówię, że masz być Andrzejewskim (cała książka=jedno zdanie) ale to męczy przy czytaniu. Poza tym błędy ort. i gram. Pozdrawiam.

„Grafoman to ktoś, kto poszerza naszą mapę myśli, okazuje się bowiem ,że można pisać zupełnie inaczej” - Napis, który Greeley każe umieścić na swoim nagrobku, licząc na zdrowaśkę ze strony przypadkowego przechodnia.

Awatar użytkownika
Rafał Bardzki
Moderator
Posty: 6234
Rejestracja: 14 września 2010, 19:48
Lokalizacja: Zielona Góra
Złotych Pietruch: 4
Srebrnych Pietruch: 7
Brązowych Pietruch: 15
Najlepsza proza: 1
Fraszkowy Król: 2

Post autor: Rafał Bardzki »

Według mnie zdania maja swoją wagę i pewną fizyczna bezwładność. Dlatego nie stosuję długi zdań do opisu szybkich i dynamicznych ruchów. Myśli bohaterów, które pojawiają się nagle pod wpływem emocji również zapisuję krótkimi formami.

Awatar użytkownika
Pola
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 4429
Rejestracja: 12 listopada 2010, 12:02
Lokalizacja: Już Szynwałd
Złotych Pietruch: 6
Srebrnych Pietruch: 5
Brązowych Pietruch: 3
Tematyczny Konkurs na Wiersz: 0
Kryształowych Dyń: 2
Wierszy miesiąca: 7
Najlepsza proza: 3
Najciekawsza publicystyka: 3
Fraszkowy Król: 2

Post autor: Pola »

Moi poprzednicy prawie wszystko napisali.
Mnie pozostaje dodać, że Twój tekst zasługuje na najwyższą ocenę, której zresztą się dorobił.

Gratuluję, pozdrawiam...

Marek Ken
Emeryt/ka
Posty: 1200
Rejestracja: 01 marca 2008, 21:31
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: Marek Ken »

Wygląda mi to dość niepoważnie, a może nawet sprawia wrażenie „czepiania się”, gdy krytyk, nie dopatrzywszy się w czyimś tekście trochę dłuższych zdań, zaraz podejrzewa czy wręcz insynuuje, że autor tekstu „nie potrafi zbudować zdania wielokrotnie złożonego”. Proza ma najróżniejsze oblicza i jest w niej miejsce na teksty takie i inne.

Na przykład portalowy pisarz Marek Ken ma tendencję do budowania zdań wielokrotnie złożonych. Jednak nigdy nie spotkał go ten zaszczyt, by greeley pochwalił jakiś jego tekst. Oczywiście Markowi Kenowi bardzo daleko do pisarzy podobnych Andrzejewskiemu. Nie potrafi też napisać książki, która by się składała z jednego długiego zdania.

[Proszę na temat prozy Marka Kena pisać w swoich tematach i nie robić offtopu - dop. Naczelna]

Ostatnio zmieniony 26 listopada 2010, 11:36 przez Marek Ken, łącznie zmieniany 1 raz.

Waldemar Kubas

Awatar użytkownika
greeley
Autor/ka wielce zasłużony/a
Posty: 1130
Rejestracja: 19 czerwca 2007, 22:02
Lokalizacja: skądinąd
Złotych Pietruch: 3
Srebrnych Pietruch: 1
Brązowych Pietruch: 5
Honorowych Dyń: 1
Limerykowy Król: 1

Post autor: greeley »

Wygląda mi to dość niepoważnie, a może nawet sprawia wrażenie „czepiania się”, gdy krytyk, nie dopatrzywszy się w czyimś tekście trochę dłuższych zdań, zaraz podejrzewa czy wręcz insynuuje, że autor tekstu „nie potrafi zbudować zdania wielokrotnie złożonego”.

panie Rżewski, oceniamy tekst a nie komentarz.

„Grafoman to ktoś, kto poszerza naszą mapę myśli, okazuje się bowiem ,że można pisać zupełnie inaczej” - Napis, który Greeley każe umieścić na swoim nagrobku, licząc na zdrowaśkę ze strony przypadkowego przechodnia.

ODPOWIEDZ