Obszerną salę muzeum wypełniał głos przewodnika. Stał obok gabloty i opowiadał zwiedzającym o znajdującym się w niej eksponacie. Widać było, że nie słuchają. Niektórzy, przestępując z nogi na nogę, znudzeni, co chwilę dyskretnie unosili dłoń, by zasłonić usta. Kilka osób odłączyło się od grupy, aby samodzielnie oglądać, co ciekawsze przedmioty. Starszy pan, raz po raz, spoglądał nerwowo na zegarek. Jakaś młoda para, zajęta sobą, schowała się w drugim pomieszczeniu, skąd dochodziły ich stłumione, wesołe śmiechy.
Ktoś mniej spostrzegawczy mógłby sadzić, że przewodnik skupił się wyłącznie na własnych słowach i nie zwraca najmniejszej uwagi na turystów, lecz Jan Nepomucen, po każdej dłuższej wypowiedzi, robił małą, prawie niezauważalną przerwę, kontrolując w ten sposób sytuację.
Widząc wokół siebie znudzone twarze, próbował jeszcze głąbiej sięgnąć do swojej przepastnej pamięci, aby gdzieś w jej czeluściach odnaleźć coś ciekawego. Niestety, wspominanie kolejnych faktów z życia bądź, co bądź martwych przedmiotów nie przynosiło pożądanego efektu.
Zmagania mówcy ze słuchaczami trwały już jakiś czas i Jan zaczął tracić nadzieję, że wywoła jakiekolwiek zainteresowanie. W końcu zrezygnował.
Od tego momentu jego wypowiedzi stawały się coraz krótsze. Szybko podchodził do kolejnych gablot, by tam przekazywać słuchaczom jedynie podstawowe informacje. Poganiany jakimś tylko sobie znanym imperatywem, niektóre w ogóle omijał.
Coraz też częściej zaczął spoglądać na dwuskrzydłowe, masywne drzwi otwierające widok na kilka następnych sal. Gdzieś tam w oddali czekał na niego wygodny fotel oraz niski stolik, przy którym zwykle siedziała Marta.
Jan głęboko wciągnął powietrze, aby poczuć zapach arabiki specjalnie dla niego mielonej w ręcznym młynku. Suchość w gardle oraz perspektywa miłej rozmowy spowodowała, że grupa turystów coraz szybszym krokiem zaczęła przemierzać kolejne pomieszczenia.
*
Jan Nepomucen nigdy nie tracił nadziei. Każde pojawienie się nowej wycieczki, mobilizowało go do podjęcia kolejnej próby. Kto wie, może akurat dziś przybędzie ktoś, kto doceni jego starania. Niech będzie to ta jedna, jedyna osoba, która zada jakieś rozsądne pytanie, wybiegające poza podstawowe potrzeby fizjologiczne czy topografię miasteczka.
Jan zdawał sobie sprawę z tego, że natura nie obdarzyła go elokwencją, zaś dbałość o szczegóły mogła czasami doprowadzić słuchaczy niemalże do szaleństwa.
Kiedy jeszcze wykładał na uniwersytecie, wśród studentów przylgnęła do niego opinia nudziarza, która z biegiem czasu stała się przezwiskiem. Do Nudziarza chodziło się na zajęcia. U Nudziarza zdawano egzaminy.
Podczas wykładu sala szybko pustoszała, tak że pod koniec pozostawali już tylko najwytrwalsi lub ci, którzy akurat nie mieli nic innego do roboty. Aby temu zapobiec, Jan zmuszony był sprawdzać obecność, która, jak zapowiadał, mogła wpłynąć na końcowe egzaminy. Jednak kierując się humanitaryzmem oraz litością dla studenckiej braci, kontrolował ją dość rzadko i to tylko na początku zajęć.
Jan wiele razy obiecywał sobie, że tym razem odpuści, lecz, gdy tylko stawał przed audytorium nie mógł się powstrzymać przed dygresjami, które czasami całkowicie zmieniały tok dotychczasowego wykładu. Te podróże po bocznych szlakach mogły trwać nawet kilkanaście minut i tak naprawdę tylko dezorientowały słuchaczy. Mimo to uważał, że byłoby to z jego strony nieuczciwe, gdyby nie starał się przekazać studentom całej, dostępnej wiedzy. Niestety, nigdy do końca nie zaakceptował faktu, że percepcja ludzka ma swoje ograniczenia.
Co więcej, Jan nie stosował w wypowiedziach jakichkolwiek zasad. Nie miał w zwyczaju zatrzymywać się przy, co bardziej złożonych zagadnieniach, by w ten sposób podkreślić ich wagę. W jego mniemaniu wszystko było ważne i pominięcie jakiegokolwiek szczegółu byłoby sporym nadużyciem.
Monotonny sposób wysławiania powodował, że po chwili większość słuchaczy traciła wątek i znużona przymykała powieki. Niejednemu, co bardziej zmęczonemu po nocnych szaleństwach studentowi, zdarzało się przysnąć. Budzony przez sąsiadów, zaniepokojonych pochrapywaniem, wychodził cichaczem, by jeszcze trochę dospać w akademiku.
Klęski dydaktyczne Jana nie mogły zostać niezauważone. Jednakże ogrom wiedzy jaki posiadał powodował, że władze uczelni przymykały na to oko. Jego wiedza i naukowe doświadczenie były bezcenne. Często, w niektórych sprawach, był dla reszty pracowników niemalże wyrocznią, ucinającą jednym zdaniem wszelkie dyskusje.
Kiedy przeszedł na emeryturę nie od razu zerwał kontakt z uczelnią. Nie mógł się rozstać z pracą naukowca, wertowaniem starych ksiąg i inkunabułów. Jednak, gdy kolejny raz czarna dama pochyliła się nad nim, zrezygnował. Chcąc nie chcąc powrócił do rodzinnego miasteczka, aby tu w spokoju, otoczony gronem przyjaciół, doczekać tego co nieuniknione.
Nie minął tydzień od chwili, kiedy zamieszkał w odziedziczonym po rodzicach domu, gdy niespodziewanie z samego rana w progu pojawił się burmistrz. Jan, nieco zaskoczony tak wczesną porą odwiedzin, posadził go w wygodnym fotelu i poczęstował koniakiem. Urzędnik nie tracąc czasu od razu przystąpił do rzeczy.
Poinformował go, że radni miasteczka już od wielu lat planowali utworzenie miejskiego muzeum, lecz gdy okazało się, że istnieje taka możliwość, zabrakło osoby, która mogłaby to zorganizować. Dlatego, gdy tylko dotarły do nich wieści o powrocie Jana, postanowili namówić go, by raczył objąć patronat.
Dalej, niski, korpulentny urzędnik zaczął tłumaczyć konieczność powołania takiej instytucji, twierdząc, że będzie ona znakomitą okazją do promocji miasta i zapewne z czasem stanie się nie lada atrakcją turystyczną. Jan nie przerywał, lecz w miarę jak burmistrz przedstawiał mu kolejne argumenty, zaczynał powoli zdawać sobie sprawę z absurdalności propozycji.
*
Rodzinna miejscowość Jana położona była daleko od głównych szlaków. Założona w latach dwudziestych ubiegłego wieku jako element budowanego Centralnego Okręgu Przemysłowego, nigdy nie doczekała się pełnej realizacji. Przed wojną wybudowano tylko dwa zakłady: mały zakład tekstylny oraz fabrykę tektury.
Wojna szczęśliwie ominęła miasteczko, lecz nowa władza, która pojawiła się tuż po niej, przez lata nie dbała o mieszkańców. W tamtych czasach nie powstał żaden budynek użyteczność publicznej, a większość infrastruktury pamiętała jeszcze czasy przedwojenne.
Młodzi ludzie, nie widząc dla siebie perspektyw, opuszczali rodzinne strony, przenosząc się do większych ośrodków miejskich i na Śląsk, gdzie właśnie rozpoczynano budowę socjalizmu.
Zmiany ustrojowe w latach dziewięćdziesiątych nie poprawiły sytuacji. Pierwsza upadła fabryka tekstylna, nie mogąca wytrzymać konkurencji tanich wyrobów, napływających szeroką rzeką z Chin.
To w jej przędzalni Jan miał zorganizować miejskie muzeum. Obszerna, pusta hala została przedzielona kartonowo-gipsowymi ścianami, wycinającymi z przestrzeni spore pomieszczenia. Widok olbrzymich sal sprawił, że Jan Nepomucen długo bronił się przed objęciem patronatu.
Zdawał sobie sprawę, że pozbawione ciekawej historii miasteczko, nie da mu szansy zapełnić surrealistycznie długich przestrzeni eksponatami. Chcąc, nie chcąc, musiał jednak ustąpić, doceniając w ten sposób wysiłek finansowy mieszkańców, którym tak bardzo zależało na tym przybytku.
Nie tylko to było powodem decyzji. Jan odczuwał również potrzebę zrobienia czegoś pożytecznego dla miejscowej społeczności. Wydawało mu się, że przez lata, nie interesując się tym miejscem, dorobił się sporego długu i w ten oto sposób będzie mógł go teraz spłacić.
Zaczął, więc szperać w przechowywanych w magistracie dokumentach fabryki, gdzie odnalazł kilka zdjęć zrobionych z okazji kolejnych, okrągłych rocznic istnienia zakładu. Przy okazji odnalazł trochę starych, przedwojennych pocztówek oraz sporo, pochodzących z tamtego okresu, pożółkłych egzemplarzy „Kuriera Codziennego”.
Niespodziewanie wsparli go również mieszkańcy, dzięki którym mógł powiesić z tuzin obrazów miejscowego artysty amatora, mającego w zwyczaju przy lada okazji uszczęśliwiać gości swoją twórczością.
Nawiązał też kontakt z muzeami znajdującymi się w większych ośrodkach i od czasu do czasu wypożyczał eksponaty, a nawet całe wystawy.
Nie omieszkał również odwiedzić okoliczne wsie, gdzie znalazł trochę starych maszyn rolniczych. Te, które udało mu się zmieścić do półciężarówki, wkrótce zapełniły pomieszczenia muzeum. Otrzymał również sporo „wiekowych” mebli, których właściciele chętnie się pozbywali. Rzeczy te nie były zbyt wartościowe, jednak miały jedną, niewątpliwą zaletę; zajmowały sporo miejsca.