Kiedy Jan dotarł z wycieczką do wymarzonej sali, nie zastał Marty. To go nieco zaniepokoiło, gdyż wiedział, że dziś planowała wyjść nieco wcześniej. Rozejrzał się po pomieszczeniu i zauważył damski płaszcz przewieszony przez oparcie fotela. Postanowił zaczekać i zaproponował zwiedzającym, aby sami oglądali eksponaty. Miał nadzieję, że zajmie im to nieco czasu.
W pomieszczeniu znajdowało się kilka przedmiotów, mogących zainteresować turystów oraz stojąca na środku, duża makieta miasta. Wykonana przez uczniów miejscowego liceum, barwna, zwykle przykuwała uwagę. Jan wygodnie usiadł w fotelu i nalał sobie kawę do małej czarnej filiżanki. Następnie rozprostował obolałe nogi i zaczął przyglądać się zwiedzającym.
Jego uwagę zwróciła młoda kobieta oraz dwaj towarzyszący jej chłopcy. Starszy z zaciekawieniem patrzył na planszę, którą co raz obiegał, aby za każdym razem przyjrzeć się z innej strony. Wyraźnie z zapałem czegoś na niej szukał.
Tymczasem młodszy siedział znudzony w wózku. Po jego kwaśnej minie widać było, że mu się tutaj nie podoba. Nie różnił się tym specjalnie od innych, lecz w przeciwieństwie do dorosłych, nie zamierzał tego ukrywać.
„Ubłoconym wózkiem po wypastowanych podłogach, a to dobre” – pomyślał Jan i już wyobraził sobie Martę, stojącą w drzwiach i wygrażającą szmatą. Na chwilę przywołany obraz, sprawił, że na jego twarzy zagościł życzliwy uśmiech.
Z tą szmatą od początku były problemy. Za nic w świecie nie mógł jej przekonać, że to właśnie nadmiar wody może zaszkodzić eksponatom, a nie kurz, z którym tak namiętnie walczyła. W końcu dopiął swego, lecz miał nieodparte wrażenie, że gdy tylko wychodził, szmata znów wracała do łask.
Wprawdzie Marta pracowała w muzeum dopiero od miesiąca, lecz Jan już zdążył ją polubić. Szczególnie przypadło mu do gustu ciepłe usposobienie, ukryte dla niepoznaki pod grubą, szorstką powierzchownością. Wyraźnie zyskiwała przy bliższym kontakcie. Już jakiś czas temu zauważył, że na jego widok jej i tak wysoki tembr głosu, stawał się jeszcze bardziej szczebiotliwy.
Pochylając się nad planszą, chłopiec zauważył coś ciekawego i uradowany zaczął pokazywać mamie miejsce, gdzie zapewne nad jeziorem stał ich namiot. Zainteresowana spojrzała i pochwaliła za spostrzegawczość.
Tego młodszemu było za wiele. Zazdrosny dźgnął brata w udo małą, dziecięcą łyżeczką. Ten początkowo nie zwrócił na to uwagi, lecz gdy malec ze zdwojoną siłą wymierzył następny cios, wyrwał mu ją z dłoni. Chłopiec tylko na to czekał. Natychmiast zaniósł się płaczem, nie zapominając przy tym wskazać palcem winowajcę.
Matka, nie widząc dokładnie całego zajścia, zapewne już wcześniej poddenerwowana, zbeształa starszego. Próbował protestować, lecz nie dopuściła go do głosu.
Kiedy tylko mały urwis uznał, że uzyskał zamierzony efekt, uspokoił się i jakby nigdy nic zaczął patrzeć na kota, który rozciągnięty, smacznie spał na parapecie.
Janowi zrobiło się żal chłopaka, który stał teraz ze spuszczoną głową i smętnie wbijał wzrok w podłogę. Sam, stary kawaler, nie miał wnuków, dlatego widok smutnego dziecka szczególnie go poruszył.
Kiwnął ręką, by podszedł bliżej. Chłopiec zrobił krok, potem drugi, by w końcu stanąć przed kustoszem. Jan poprosił o łyżeczkę, po czym wskazał fotel. Gdy ten z ociąganiem, niepewnie siadł na skraju, zapytał:
- Jak masz na mię.
- Marek
- Ładnie, a czy wiesz, drogi Marku, że taka mała rzecz jak ta może mieć czasami wielkie znaczenie?
- W odpowiedzi chłopak przecząco potrząsnął głową.
- A czy chciałbyś usłyszeć przygodę, która przytrafiła się pewnemu chłopcu?
- Tak.
- No to w takim razie posłuchaj.