Jest dziesiąty listopad 1444 roku. Jesienny dzień na polach pod Warną wspaniale się rozwinął.
Ptaszki - ścierwojady w górze kołują i świergolą, a zewsząd dobiega gwar bitewny. Słychać szczęk oręża, agonalne chrapania i kwik koni, jęki i wrzaski rannych, trzask łamanych kości, nawoływania w różnych językach, chrzęst miażdżonych twarzy i wyrywanych trzewi oraz inne, wzbogacające fabułę, efekty akustyczne. Niespełna dwudziestoletni król Władysław właśnie wymknął się cichaczem z pola walki, podążając bystro w umówione miejsce. Pod rozłożystym drzewem dostrzega znajomą postać, trzymającą za uzdę dzielnego, arabskiego rumaka.
/Gibko zeskakuje z konia/
Nieważne kto nad nami, Allah to, czy Jahwe!
Oto czeka mój luby! Ukochany Ahmed!
/Obejmują się czule, całując długo i namiętnie/
Chwała Panu! Czuwają nad nami anieli!!
Rozpuścimy dziś wieści, że mi łeb obcięli.
Szkoda tylko Bizancjum...Niedługo upadnie.
Nie ma planu bez wady. Byłoby zbyt ładnie.
Żal mi Węgrów, lecz został im jeszcze Hunyady...
Taka cena uczucia. Nie ma na to rady.
Ahmed
/wyzwalając się delikatnie z ramion Władysława/
Ale jedźmy już! Jedźmy, Władziu Sześciopalcy!
Bo niedługo będziemy przy gitarze tańczyć.
A w Hiszpanii upalnej, albo w Portugalii,
odmierzymy swym szczęściem każdy dzień upalny.
Tam miłość będzie kwitła, jak ten kraj gorąca...
Władysław /dosiadając wierzchowca/
Niech trwa miłość i pokój! Do wszechświata końca!
Narrator /surowo/
Spadły na świat nowe troski,
gdy Władek z gachem swym lata.
Taka jest w dziejach świata
rola ludzkiej jednostki.
KURTYNA