Jesteśmy na Księżycu - trzecia kwadra, tuż po karnawale - i gapimy w ogień na kominku. Za nami kolejny dzień, jakiś wtorek czy czwartek, pełen złudzeń. Fale światła syczą z podniecenia. Jesienne gwiazdy zapalają się jedna po drugiej i jarzą we framugach okna. Masz jedwabne ciało i koronkowe majtki. Wszędzie dokoła pikują komety. Jak w Aramejskiej Księdze Przeznaczenia. Ostatnia, uwikłana w niebyt kropla zmierzchu, spływa tęsknie nad ostatnimi grudkami, żegnając tę część planety, dla której przed chwilą istniała. Ziemia, jej niebieskie soki z białymi grzywami, pióropusze fal, dzień i noc, wszystko podąża ku ośnieżonym szczytom. Co za widok! Zerżnę każdą część twojego ciała, nie odpuszczę nawet śledzionie, gdy tylko tego zechcesz i odpowiednio się ułożysz.
Za rosą twojego łona zwykle szaleje jakiś gach, nęka, buduje świat z kwaterą główną między twoimi nogami, stawia mury, katarakty, przez które nie przeciśnie się żadna burza czy cień; płaci za kolacje. Ale teraz nastaje jasny, ciepły poranek; powietrze rześkie, ostre jak topór gladiatora. Za nami pierwszy tydzień, który spędziliśmy na rozpoznaniu; przyjacielskie rozmowy i wino; miłość od pierwszego spojrzenia. Pierdoląc się na potęgę jak wściekła szarańcza okradamy okolicę z wszelkich cnót, moralności i wstydu; drzewa z liści, mury z tynku, ptaki ze śpiewu, po czym wyskakujemy na spacer. To nasza pierwsza wędrówka. Słońce ma się ku zachodowi, apeksuje na prawej flance. Oglądam świat po latach snu, oczami noworodka. Twój uśmiech odbija się w bruku, pełza po murach starego kościoła, płynie wzdłuż bulwaru. Schodzimy z mostu i jesteśmy na trakcie do królestwa niebieskiego.Trzymasz mnie za rękę. Cóż to za dłoń. Dotyk pianistki. Niczym prąd przepływają przeze mnie nokturny, suity, fugi; drgają półsłówka i ćwierćnuty. Pierwsze źdźbła trawy jeżą się w łachach brudnego śniegu. Słońce toczy się przez rozhuśtane konary, w których brzęczą już pszczoły. Stoi nisko. Promienie prześwietlają nasze twarze i serca; zdaje się jeszcze nie dopadły gzymsów na drugim brzegu życia, gdzie króluje wieczny fałsz, rozpacz, tyrania, gdzie młodzi chłopcy wybiegają zza rogów, wymachując gazetami i pokrzykując. Jakie to ma teraz znaczenie. Świat może płonąć; niech naokoło wybuchają bomby, niech ludzie giną w płomieniach, dzieci drą się jak koty. Niech się dzieje co chce, bylebyś tylko tu była, stała w porannej mgiełce wpatrzona tymi szarokocimi oczami w przepływające kępy chmur. Wszystko jest jak film wywołany wspomnieniem z Księgi Wyjścia. Pustynne ziarnka piasku wybuchają ze szczęścia...
Zastanawiam się kim byłaś w poprzednim wcieleniu. Tym sprzed ognistego tygodnia. Skrawkiem Księżyca na czerni bezkresu wód? Tanecznym krokiem poruszasz się między snami, przechodzisz na drugą stronę ulicy, pozdrawiasz znajome twarze. Rzeka z rozwianymi włosami. Masz czarne sombrero, fiolet powiek, gorzką prawdę w sercu i wiele, wiele twarzy. Pocieszycielka zbłąkanych i obłąkanych. Mściwa suka. Twoje kroki widziano Pod Arkadami. Dopiero co wyszłaś z pracy w towarzystwie kolegów. I surfujecie na zachód, za gwiazdozbiorem Diogenesa, do ulubionej knajpki, wypić późny lunch. Z wrodzonym sprytem lawirujesz między ludzkimi szczątkami, głowa pojawia się raz na czas w szparach wolnej przestrzeni i już jesteś na schodach; szybkonoga na szczeblach wszechświata. I te rozwiane włosy, opadające na ramiona, kiedy odważnie pchasz drzwi i wchodzisz w zapętlający się mrok saloon. I siadasz przy barze; samotna kobieta nad brzegiem. Zatrzymana chwila, wpatrzona w żagle odpływającej piosenki. A wokół zadowolone usta prześcigają się w dowcipach. Na tym świecie nie znasz człowieka. Wszyscy, zdaje się, mają cel, wiedzą po co się budzą i tak dalej. Tobie jednak najbliżej do mgławicy Księżyca. Przed sobą masz drogę na jakiś brzeg czy szczyt, chyba że właśnie spadasz w otchłań między planetami. Jak drzewo w smutnym obłoku pochyla się nad tobą czas. Znowu suniesz na koniec jakiejś ulicy. Wchodzisz w ostatnią bramę. Wszystkim nam było cholernie miło i bardzo wygodnie. Nasze mogiły odwiedzą chyba jesienne liście. Rzeka paruje jak pędząca donikąd lokomotywa.