Czy słyszałeś kiedyś dźwięki gitary trącanej grzywą zamyślonego lwa?
Noc ciemniła się sinym poblaskiem. Wyszliśmy już dawno z tej karbońskiej dżungli, gdzie wykwitały myśli i żądze. Ten las, co pod powierzchnią wszystkiego, gałęzią we wszelkie korzenie. Tak gęsty, a uporządkowany, każdy listeczek osobno, bo każdy jest jakimś bytem. Nad nim księżyc, pusty jak symbol. A jednak odcisnął się w nas jakiś ślad tego lasu, może obrys klonowego liścia na dłoni, igła cyprysu wplątana we włosy, żłobione czasem linie, chętne przyjąć korzeń.
Cyganka zawędrowała w swoją małą nieskończoność, szukając sensu w losach, ukazywanych przez karty. Tasowane, ukazywały wciąż tę samą, niezrozumiałą mozaikę możliwości, z której nie układał się obrazek. Wpatrywała się w siatkę symboli aż zabolały ją oczy, aż zaszło słońce i otulił ją cień.
Leży teraz okryta tęczą, pod siennik włożyła karty. Kostur podpiera jej bok, bo bez jednego kroku wciąż wędruje, zstępując w głąb. Jest jak drzewo, wbijające się w skałę, a zieloną wicią muskające błękit. Wspomina dotyk szorstkich dłoni, gdy nabierała pierwszego tchu, i pierwsze buty, które powiedziały stopom jak mają chodzić. I pierwszy pas, który naznaczał kształt jej wolności. Wie, że gorączkowo oddzielała błyskotki od popiołów, by przekonać się po latach, że i one rozsypują się w marność. I w tym znalazła spokój.
Pod każdym krokiem rozpościera się kawałek cienia, a w słowie zawiera się krzyk i ogień, dlatego zeszła tu szukając pnia. Drewna co przed popiołami. Mijała konary, na których iskały się dawne bóstwa. Wymacywała szypułki po owocach poznań. Wypatrywała w rozwidleniach, czy zachował się jeszcze niewydziobany szlak chlebowych okruszyn, pozostawianych by nie zabłądzić i nie skończyć w wilku. Minęła miejsce, w którym kij wypadał z dłoni i niewygodne stały się kamienie, nasłuchując chwili, gdy zaczęły się słowa.
Lew wyłonił się z nocy, przywabiony wonią myśli. Przybył tu z dżungli, gdzie być może jeszcze chwilę wcześniej przegryzał gardło antylopy. Pełen dostojeństwa i siły, okazuje łagodność. Ostrożnie stawiając łapy okrąża leżące ciało. To pchnie dzban, pełny ciemnego jak niebo wina, to trąci struny gitary, która zagra lecz bez melodii. Zachowując pełną uwagę zawisł łbem nad uchem, wcisnął nos we włosy, które jeszcze pachniały dniem. Miała w sobie zbyt wiele nadziei, by rozszarpać jej pierś. Choć zawierał w sobie całą siłę lasu, przyciągała go jak magnes. Nie był w stanie rzucić na nią cienia. Nie mógł skoczyć za nią, w czerń pod łuską powiek, więc węszył przez skórę, czując posmak jaskiń wśród kości gór.
I tak trwać już mogą zawsze. Cyganka w śnie, lew wciągający w nozdrza zapach myśli, bezdźwięk trącanej grzywą gitary.
Dostrzec mógł to jedynie prostaczek, przywykły rachować wartość w przekraczających granice.