Rudy Wojtek był najsilniejszy w szkole i budził powszechny strach u wszystkich. Nie był wysoki, ale krępy i umięśniony, o byczym karku, bo w stodole ćwiczył podnoszenie ciężarów. Chociaż Wojtek chodził do siódmej klasy, to już bił się, jak równy z równym, z dużo starszymi od siebie kawalerami na zabawach w remizie. W kieszeni nosił długi nóż. Sam widziałem, jak na zabawie Wojtek walczył, sczepiony w śmiertelnym uścisku z dorosłym przeciwnikiem. Spod remizy obaj, niby w upiornym tańcu, jak tornado wpadli do sieni najbliżej stojącej chałupy. Za kilka chwil następnie wyskoczyli przez okno, razem z szybą i kwiatkami w doniczkach. W tym czasie słychać było rozgłośny lament zrozpaczonej matki, bo w pokoju stała kołyska małego dziecka.
Jego ojciec w czasie wojny był znanym partyzantem i pewnie z tych czasów Wojtek miał granat, z którym chodził i straszył nim chłopaków. Granat był wielkości dużego owocu gruszki i był jakby pocięty, żeby łatwiej rozerwał się na odłamki. Z boku miał podłużną zawleczkę. Wojtek wieczorami nosił długą latarkę, do której przyczepiał dodatkowe baterie, żeby oślepiać przeciwnika. Posiadał też kastet oraz kutyperę, długą pałkę z ołowianym uchwytem i metalowym przedłużeniem owiniętym dodatkowo drutem. Mój ojciec opowiadał, że przed wojną uczestniczył w weselu, kiedy nagle do sali biesiadnej wpadła grupa kawalerów i zaczęła takimi kutyperami walić po ścianach, tłukąc święte obrazy, lustra i okna. Później rozpoczęła się bójka, a zwykli ludzie uciekli na dwór.
Przed wojną, przy okazji zabaw i wesel, częste na wsiach były śmiertelne ofiary, nie mówiąc o pokaleczonych i rannych. W kilku miejscowościach bójki przeniosły się do kościołów, które księża musieli ponownie konsekrować, o czym donosiły miejscowe gazety. Okupacja hitlerowska zahamowała te boje kawalerki, która ruszyła do partyzantki. Natomiast po wojnie Milicja Obywatelska, w ramach wychowywania mieszkańców wsi, rewidowała przed zabawami podejrzanych, konfiskując im wszelkie narzędzia walki. Kutyperę trudno było ukryć, więc jako pierwsza padała ofiarą rewizji. Zresztą, wkrótce zaczął się exodus młodzieży wiejskiej na wielkie budowle socjalizmu, jak Nowa Huta, a bójki przestały być modne, ustępując dżinsom, Bitelsom i big-bitowi. Jednak długo jeszcze krążyły legendy o wojnach między kawalerkami z sąsiednich wsi.
Wielkie emocje w latach sześćdziesiątych wzbudzał kolarski Wyścig Pokoju. Przed budynkiem gminy stała beżowa warszawa, garbuska. Jakiś powiatowy urzędnik, który nią przyjechał, poszedł załatwiać swoje sprawy w urzędzie. Znudzony oczekiwaniem kierowca uchylił boczne okienko, z którego dobiegały odgłosy radiowej transmisji z kolarskiego Wyścigu Pokoju. Zaraz wokół samochodu zebrał się tłumek chłopów, ciekawych bezpośredniej relacji. Nerwowo palili sporty. Z samochodowego radia dobiegał trochę zniekształcony głos sprawozdawcy – Bohdana Tomaszewskiego. Nazwiska kolarzy, jak magiczne zaklęcia: Gawliczek, Kudra, Zapała. Radio, co pół godziny, a im bliżej mety tym częściej, nadawało komunikaty z trasy. Relacje z zakończenia etapu oglądaliśmy w telewizorze u księdza wikarego albo w remizie, jeśli była akurat otwarta. Furorę robił wówczas czeski zawodnik, Smolik, który wygrał wyścig, przełamując dominację radzieckich kolarzy W późniejszych latach telewizorów było coraz więcej i każdy oglądał transmisję u siebie w domu.
Boguś namówił mnie do zabawy, polegającej na rzucaniu tekturkami, na których nakleiliśmy kolarzy. Sylwetki zawodników wycinaliśmy z czasopism: „Sportowiec” i „Przegląd Sportowy”. Ja dodatkowo radzieckich zawodników pozyskiwałem z kolorowego tygodnika „Kraj Rad”. Wyjątkowo imponował mi kolarz gruzińskiego pochodzenia: Gajnan Sajdhużin, z charakterystycznym czarnym wąsikiem. Potrafiliśmy się tak bawić całymi popołudniami, skrzętnie notując wyniki poszczególnych etapów w zeszycie. Wieczorami podliczaliśmy pracowicie wyniki i dopiero wówczas okazywało się, kto wygrał cały wyścig. Pewnego razu na wzgórzu pod kościołem, gdzie się bawiliśmy, pojawił się Rudy Wojtek ze swoim zespołem, czyli sześcioma kartonikami z naklejonymi kolarzami. Wygrał wszystkie etapy. Ale szybko znudził się tą zabawą i zostawił nas, przegranych
Łaziłem bez celu po dawnych kamieniołomach, śledząc skowronki i myszołowy. Zanurzałem się w głębokich jarach, mając nadzieję, że może znajdę jakiś średniowieczny miecz albo stare monety. Wszak na szczycie Zawinnicy stał kiedyś zamek i ludzie trafiali na garnki z monetami. Na jednym z wyrobisk skalnych stała stara stodoła z dziurawym dachem oraz wyrwanymi kilkoma deskami, w której głupia Agata, blisko czterdziestoletnia, niepełnosprawna umysłowo kuzynka Bogusia, kilka razy w tygodniu młóciła zboże. Dziś też słychać było głuche i monotonne uderzenia cepów. Przy stodole stała grupka chłopaków w mim wieku, a dowodził nimi Rudy Wojtek, który już regularnie palił papierosy, a na zabawach w remizie strażackiej pił wódkę z dorosłymi. Podaliśmy sobie dłonie w uścisku. Wojtek poczęstował mnie sportem, więc paliłem, udając tylko, że wciągam dym do płuc. W pewnej chwili Wojtek rzucił na ziemię peta, rozgniótł go czubkiem buta i zakomenderował: – A teraz będziemy się kochać z głupią Agatą! Ja idę pierwszy. Wiem, jak z nią gadać…
I znikł za wrotami stodoły.
Reszta chłopaków, nerwowo chichocząc z podniecenia, przywarła do dziurawych desek obserwując, co będzie dalej. Spluwali nerwowo pod stopy, kilku zapaliło po drugim papierosie, walili pięściami w deski stodoły albo śmiali się w cały głos. Po pewnej chwili Rudy Wojtek wyszedł ze stodoły. Rozejrzał się po chłopcach i zapytał: – Który teraz? A może ty? – wskazał palcem na mnie.
Poczułem, że robi mi się niedobrze. Żołądek podszedł mi do gardła. Rozejrzałem się wkoło, pusto, ani człowieka. Niedaleko, jakieś dwieście metrów dalej, bielały mury kościoła, obok szkoła ze ścianą z czerwonej cegły, gdzie mieszkałem. Odwróciłem się na pięcie i zacząłem uciekać. Gonił mnie szyderczy śmiech Rudego Wojtka.