Pod koniec lat 60. przeprowadziliśmy się ze wsi do miasta, do Kielc. Mieszkanie miało dwa pokoje i kuchnię. Drugą część domu zajmowała jego właścicielka. We wrześniu wprowadził się do nas mój imiennik, Dzidek z Węchadłowa, najstarszy syn mojej ciotki. Było ich tam trzech chłopaków i jedna dziewczyna. Ja chodziłem do liceum, a Dzidek do technikum.
Dzidek chciał zostać na wsi, bardzo lubił pracę w polu, a miasta nie znosił. Jednak jego rodzice chcieli wykształcić dzieci, więc wypchnęli go do miasta. Dzidek zamieszkał z nami. Miasto mu nie służyło, podobnie jak mnie. Byliśmy wydani światu na pożarcie. Kpili z nas, wsioków, nowi koledzy i przezywali.
Dzidka nazwali „Kobuszewski”, bo był bardzo podobny do znanego aktora. W dodatku trafiały mu się słowa gwarowe, dużo częściej niż mnie. Nie mogliśmy duchowo opuścić naszej wiejskiej parafii, słoma nam wystawała z butów. Kiedy obaj poszliśmy na film do osiedlowego kina „Skałka”, to po zakończeniu seansu musieliśmy uciekać, bo miejscowi chuligani chcieli nas pobić. Ale po jakimś czasie zaczęli nas tolerować, choć z odrobiną lekceważenia. Ja zyskałem przezwisko „koszykarz”, bo miałem dwa metry wzrostu, ale byłem przy tym bardzo chudy.
Natomiast w szkole przezywano mnie Dyzio, bo zachowywałem się beztrosko, jak chłopiec o tym imieniu z noweli „Doktor Judym” Stefana Żeromskiego. Na lekcjach polskiego lubiłem dyskutować z nauczycielami (a zmieniali się ciągle) i podważać wszelkie dogmaty. Nic nie było dla mnie święte. Ale dzięki tej przekorze i buntowniczej naturze, stałem się piątkowym uczniem i szkolnym poetą.
Ale wróćmy do Dzidka. Po roku nasz dom poszedł do wyburzenia. Przeniesiono nas do bloku. Miejsca tam było znacznie mniej, jeden pokój wystarczał dla jednej osoby czyli dla mnie. Był wąski jak kiszka, ledwo mieścił się w nim tapczan. Dzidek przeniósł się do internatu. Zajęty nauką i przystosowywaniem się do miasta, rzadko go widywałem. Skończył technikum i pracował, ale zdarzały mu się okresy bezrobocia.
Po jakimś czasie ożenił się i nawet mieszkaliśmy na jednym osiedlu, będąc prawie sąsiadami. Ale spotykaliśmy się rzadko. Dowiedziałem się kiedyś, że żona Dzidka wyjechała do Ameryki, żeby tam zarobić, ale już nie wróciła. Dzidek został sam i przestał na złość żonie płacić za czynsz. Władze spółdzielni wyrzuciły go z mieszkania i wrócił na wieś, ale to już była inna wieś i on był inny, skażony miastem. Dużo pił i palił w łóżku. Zmarł nagle, z papierosem w ręku, od którego zajął się materac. Jego matka obudziła się w kłębach gryzącego dymu, wydobywającego się z pokoju syna i wezwała sąsiadów na pomoc.