Już w Kołbaskowie lało, Niemcy przejechaliśmy szybko, bo znaliśmy trasę. Holandia w deszczu, ale znośnie, Belgia tu też leje, wreszcie dojechaliśmy do Francji, 20 km przed Dunkierką nie mogliśmy znaleźć wjazdu na prom. Było je widać bardzo blisko, a my nie mogliśmy trafić.
W końcu wjechaliśmy bramką dla tirów. Byliśmy o 3.00, a prom mieliśmy na 4.00, idealny czas. Na kanale La Manche wiało 6 w skali Bauforta, ja spałam 3 min., Jurek wcale.
Anglia! Noc, deszcz, ciemno, 6 rano, zmęczeni, jedziemy. Trzymać się lewej!! Wrażenie, że wszyscy jadą na nas, na czołówkę, oboje mamy oczy wszędzie, ja pilnuję nawigacji, zjazdów, drogowskazów. Trzymać się lewej!
Mamy dość, nie wiemy gdzie jechać. Stajemy, na moment, znowu tarasujemy wjazd dla tirów, wszyscy na nas trąbią, my zdenerwowani, zjeżdżamy byle dalej, prosto.
Kierunek Walia do koleżanki mojego męża, która miała załatwić nam pracę. Robi się jasno, nam oczy się kleją. Jedziemy,( redbul,kawa) na Cardiff (stolica Walii) po drodze na szczycie gór Kalambryjskich zameczek, chyba średniowiecze. Mijamy olbrzymi kanał Brystolski ( autostrada płatna 7 f), godzina 13.00 jesteśmy w Pontypridd, na końcu Walii, ale na miejscu. Jesteśmy u koleżanki w domu, nie kładziemy się spać, czekamy, aż wróci z pracy za 20 min. Dzień dobry- mam kaca! Nogi mi się ugięły. Dajemy prezenty, ona musi w miasteczku coś załatwić, a potem ma nam pokazać, gdzie będziemy pracować. Jedziemy, ale już jej samochodem, ona prowadzi.
Miasteczko maleńkie, bardzo stare, trochę zaniedbane, ale piękne. Stareńkie domeczki z 1800, 1400 roku. Wracamy do niej do domu, po drodze zatrzymuje ją policja.
Zabrała ją do radiowozu, siedziała tam dobrą godzinę. Przyszedł jej mąż i poszliśmy z nim do domu. Po jakimś czasie wróciła i nie mogła znaleźć dokumentów, kluczyków, portfela. Zaczyna się cyrk poszukiwań, nie wytrzymałam, "trzeba zadzwonić na policję może zostawiłaś w radiowozie?" On dzwoni, mija 3 godzina.
Mówimy, że już chcemy jechać, tam do tej kobiety u której mamy pracować. Mija doba od wyjazdu.
Jurek ją prosi, żeby wpisała nam w nawigację adres tam, gdzie jedziemy (oni mieli nas pilotować), ale jak się zgubimy, przecież nie wiemy, gdzie jechać wjadą między nas 2-3 samochody i co dalej. Ale ona nie chciała podać adresu, prosiliśmy jej męża, anglika, wpisywał 3-4 razy i nie ma takiego adresu, Jurek prosił, żeby zadzwonili do tej kobiety, ale też nie chcieli, nie wiem dlaczego.
Trudno jedziemy, podobno tylko godzina drogi, damy radę.
Przed nami Góry Kambryjskie: wielkie, potężne, groźne, czarne, przerażające. Porośnięte tylko mchem i porostami.
Żadnych lasów, kosodrzewiny.
W naszych Tatrach jest jakaś bacówka, domek, schronisko tu nie było nic! Jedziemy już godzinę jakąś krętą drogą, zaczyna się robić ciemno. Kompletny brak cywilizacji.
Zaczęłam dziwnie reagować- strach, przerażenie, panika, trzęsłam się, leciały mi łzy- nie, nie płakałam.
Nie wiem czemu tak zareagowałam.
Jurek kazał mi zadzwonić do niej, żeby się zatrzymali.
Wszyscy wysiadamy na środku drogi. Ona coś kręci, że my się wleczemy, jest 17.00 godzina, droga wąska, po boku przepaść, Jurek jechał 80km/h. Podobno jeszcze 16 może 20 mil. Jurek się wściekł, podniósł głos, że ona jest niepoważna, że sama nie wie dokąd jedziemy, zmarnowaliśmy czas i pieniądze. Koniec ich znajomości. Oni wsiedli do samochodu i pojechali, my zostaliśmy na środku drogi.
Miałam dosyć, zadzwoniłam do siostry męża, która mieszka w Anglii w Northampton, że nie mamy co ze sobą zrobić, czy nas przyjmie? Powiedziała, żebyśmy się gdzieś przenocowali. Gdzie mieliśmy szukać hotelu, tam były tylko dzikie góry. W końcu wykrztusiła, że ona nie ma innego wyjścia, trudno jak musicie to przyjedźcie. Miło nie było, ale jednak. Kawa, redbul, zawracamy na 4 razy bo wąsko, przepaść, ciemno. Jedziemy dalej godz. 18.00 naszego polskiego czasu.
Jedziemy do Northampton jakąś wąską szosą, wciąż nie ma zjazdu na autostradę.
Zjeżdżamy do stacji paliw, tankujemy, pytamy o wjazd na autostradę. Kobieta przemiła widać, że chce pomóc. Mówi dużo, tłumaczy, pisze, rysuje ja nic nie rozumiem, Jurek wyłapuje poszczególne słowa. Jej mąż jeździ tirem, ona zna bardzo dobrze drogę, na kartce pisze numery zjazdów.
Jedziemy, kawa ,redbul. W końcu mamy zjazd, już będzie łatwiej. Znowu pilnuję prawej strony, patrzę cały czas do tyłu, mówię kiedy Jurek ma wyprzedzić, zmienić pas, wjechać na autostradę-czekaj- czeka -teraz! Jedziemy już 28 godzin.
Do Northampton przyjechaliśmy o 23.50 po 32 godzinach jazdy, chcieliśmy tylko spać, ale szwagierka nie przygotowała nam nic, ani kolacji ani pościeli. Jurek przyniósł nasze kołdry i poduszki z samochodu. Padliśmy razem na nierozkładanej narożnikowej kanapie.
Rano wyszliśmy z domu i 12 godz. dreptaliśmy na nogach, założyliśmy konto w banku, zerowe.
Cały dzień leje, jesteśmy mokrzy do majtek, a w butach nam chlupie. Po drodze pytamy kobietę jak mamy wrócić. Okazuje się, że to Polka-Jola starsza pani po zawale. Zaprosiła nas na kolację do siebie, do domu.Poczęstowała gorącą herbatą. Obiecała nam pomóc znaleźć jakiś pokój i pokazać, gdzie są agencje pracy. Umówiliśmy się na jutro.
Trzeba wiedzieć gdzie są agencje pracy, jak wyglądają, wystawione tablice z ofertą. Gdzie można pytać o pokój, nie mając umowy o pracę.
My kręciliśmy się w kółko.
Jola obietnicy dotrzymała, ale o pokój było trudno, nie było nic wolnego, a szwagierka nas wyprosiła.
Swoją sypialnię do czasu znalezienia jakiegoś pokoju odstąpiła nam Joli córka Karolina.
Od weekendu będziemy mieli ładny duży pokój,( 90 f tygodniwo), ale daleko od centrum. Jurek poszedł na szkolenie,mąż Karoliny pożyczył mu buty safty, czyli bezpieczne, odblaskową kamizelkę i rękawiczki.Tu ubranie do pracy trzeba mieć swoje.
Jutro idzie na 22.00 do pracy. Ja dzisiaj o 21.00 idę do polskiego sklepu z Karoliną.zapytać o pracę. Jestem zarejestrowana do magazynu, czekam na odpowiedź.Łapiemy się wszystkiego.
Ja w niedzielę idę na 8.00 do pracy w polskim sklepie, na czarno, ale pieniądze od razu do ręki.
Northampton niewielkie miasteczko z deptakiem, rzeczką Nene i najstarszym w Anglii rynkiem.Poza tym domy wszystkie takie same.
I znowu będzie jutro, tylko czy aż takie lepsze.