Jak zadra, tkwiła w nim ćwierćmyśl o symfonii. Symfonia, było to coś wielkiego, przeczystego, wartego mszy. Zwłaszcza coś dla niego, rzępoły z dansingowych ochlajów. Symfonia miała go wyreklamować z nijakości, przedstawić jako diapazonowego twórcę mówiącego wyłącznie szczerą prawdę, miała zaprezentować go jako muzycznego trybuna, którym pragnął zostać od dzieciństwa, czyli od ostatnich pięciu minut.
Lubił być w sytuacji pociąganego za język, indagowanego, któremu narzuca się niezdrową ciekawość. Pytania z boku stawały się wtedy usprawiedliwieniem jego wylewności. Mógł zgodzić się na mówienie o pracy nad swoją muzyką, lecz pod warunkiem usłyszenia czyjejś wyraźnej prośby, czyjegoś nacisku, ale czy nie szkoda zachodu opowiadać o niej bez zachęty? Nie chodziło przecież o przekonywanie do swoich rewelacji, tylko o wzbudzenie zainteresowania, które służyło mu za pretekst do malowania własnych wizji zamierzonego utworu.
Wizje te zmuszały go do ścisłości, do demonstrowania swoich kalecznych sądów, pomagały mu widzieć opisywany świat w kontekście słuchaczy, pozwalały nanosić nań ewentualne poprawki, sprostowania, nakazywały uwzględniać zastrzeżenia pytających gości. Uznał, że muzyka jako taka jest nieistotna, ważny natomiast jest sam proces dochodzenia do niej, rodzenie się, wykluwanie z próżni, powstawanie tego, o czym myślał: bezustanne komponowanie dzieła, w którym nic się nie dzieje, a wszystko przebiega opodal, między wierszami, poza narzuconą treścią. Rozumowanie to nakładało na niego uciążliwy obowiązek, wymóg tłumaczenia się z podejmowanych prób, toteż miotał się wśród przyczynków i refutacji, a wszelkie ułatwienia traktował jako zbyteczne.