Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że dzisiejszy dzień nie będzie zwykłym dniem. Oczywiście, pani Maria powinna od razu to dostrzec. Jednak biegnąc po bułki, nie zauważyła czarnego kota, który chyłkiem przebiegł ulicę ani też trzech czarnych kruków siedzących na parapecie sąsiedniego budynku.
Ten brak uwagi, można by od biedy, wytłumaczyć roztargnieniem, ale przejście pod drabiną, którą rozstawili pod murem fachowcy, było już szczytem wszystkiego. Przecież miała duże doświadczenie i taki oczywisty błąd nie powinien mieć miejsca.
Nie zaniepokoił ją nawet fakt, że kiedy przyjmowała swoją długoletnią klientkę, magiczna kula dziwnie zmętniała, by po chwili stać się zupełnie nieprzejrzystą.
Pani Maria wykonała nad nią jeszcze kilka dodatkowych gestów, lecz niestety, nic to nie pomogło. Odłożyła na bok i przeprosiwszy panią Olę za tę niedogodność, wzięła do ręki karty.
Po przetasowaniu, rozsunęła na stole, próbując dostrzec w powstałym układzie jakiś sens. Zajęło to chwilę, lecz mimo usilnych starań karty dzisiaj do niej nie przemówiły. W zanadrzu miała jeszcze kilka innych metod typu: wróżenie z dłoni, czy oglądanie fusów na dnie szklanki. Nie mogła jednak, będąc profesjonalistką, zaoferować niepełnej usługi.
Wyszła więc do przedpokoju, który na czas wizyt, zwykle zmieniał się w poczekalnię i oznajmiła, że na skutek takich to, a takich okoliczności zmuszona jest zakończyć przyjmowanie kolejnych interesantów. Gdy zamknęła drzwi za ostatnią osobą, skierowała kroki do gabinetu, który znów odzyskał funkcję pokoju mieszkalnego.
Podeszła do balkonu i rzuciła garść okruchów. Zła, zrobiła na przekór dozorcy, z którym wiodła „odwieczny spór” o to, co jest ważniejsze – kamienica, czy los ptaków? Potem siadła wygodnie w fotelu i zaczęła medytować nad dziwnymi wydarzeniami.
Czynność ta nie trwała długo, bowiem uwagę pani Marii przykuł fakt, że na fotelu pod oknem nie ma ukochanego kota. Było to o tyle dziwne, że zwykle czarne, spasione, dość leniwe zwierzę, rzadko zwykło opuszczać ulubione miejsce. Tym razem, najwyraźniej kocur zapadł się pod ziemię.
Po kilku minutach bezowocnych poszukiwań zrezygnowana siadła przed telewizorem. Wzięła do ręki gazetę telewizyjną i spojrzała na otwartą stronę.
- O, dziś jest mój ulubiony program. – Ucieszona włączyła telewizor.
Kod: Zaznacz cały
***
- Drabina nie sięgnie. Mówię ci, że nie sięgnie - Mietek stwierdził stanowczo.
- Może jednak da radę – próbował przekonać go Łukasz.
- Nie ma takiej siły. Nauka nie przewidziała takiej możliwości.
Był już lekko poddenerwowany trwającą od dłuższego czasu bezsensowną dyskusją. - No dobra chłopaki. Więc co robimy? Wtrącił się w dyskusję Zdzichu, próbując w ten sposób uciąć spór.
- Zostawcie drabinę. Wchodzimy na górę – zdecydował Mietek i nie czekając na kumpli, ruszył.
Wyglądali teraz przez okno mieszkania na drugim piętrze. Przegonili z parapetu trzy, czarne ptaszyska, które skrzecząc niemiłosiernie, usiadły nieopodal. Mietek wyjrzał na podwórko i spojrzał w dół.
- O k... wysoko! - rzekł filozoficznie i odruchowo cofnął głowę. Zaraz jednak, trzymając ręką framugę okna, wychylił się jeszcze bardziej. Dłonią próbował dosięgnąć coś na ścianie budynku, poniżej parapetu.
- Ni chu, chu, nie sięgnę. Mam za krótką rękę.
- Daj, może ja spróbuję, zaproponował Zdzicho, lecz i on po chwili zrezygnował.
- Wiecie co, nie ma innego wyjścia – rzekł stając z powrotem na podłodze. Ktoś z nas będzie musiał się całkiem wychylić głową w dół, a drugi przytrzyma go za nogi. Parapet jest wysoko, więc można oprzeć kolana o ścianę. Dla bezpieczeństwa pozostała osoba w drugim pokoju, z balkonu, przytrzyma wiszącego.
Pomysł wszystkim przypadł do gustu, ponieważ, jak sądzili, był wyjątkowo dobrze przemyślany. Dzięki tej innowacji nie trzeba było wracać do bazy po dłuższą drabinę. Powrót o tej porze mógł ich narazić na spotkanie z szefem, na które nie mieli najmniejszej ochoty.
Na pewno sekretarka zdążyła opowiedzieć, o tym, co stało się wczoraj w kamienicy przy Kosynierów. Kiedy tamtędy przejeżdżali, widzieli mnóstwo gapiów. Stał również wóz strażacki, wypompowujący wodę z zalanych piwnic.
Został jeszcze tylko jeden mały szczegół, a mianowicie wybór chętnego, który odważyłby się na taki wyczyn. Zapadła kłopotliwa cisza. Spojrzeli wymownie na Zdzicha.
Ten uniósł rękę do góry, jakby chciał zaprotestować, lecz w końcu machnął z rezygnacją. Klnąc w duchu na swój niewielki wzrost, ustąpił. W końcu był też pomysłodawcą, co oznaczało, że na nim spoczął teraz ciężar odpowiedzialności. Sam, niczym konstruktor mostów, musiał przetestować prototypową metodę.
Łukasz przytargał z dołu olbrzymią wiertarkę, w której uchwycie umieścił odpowiednich rozmiarów tnącą tarczę. Następnie, trzymając za kabel, powoli spuścił z balkonu. Gdy znalazła się na odpowiedniej wysokości, zrobił supeł na balustradzie. Teraz wiertarka tylko lekko dyndała w powietrzu. Tym to, sprytnie umieszczonym urządzeniem, mieli przeciąć kątowniki podtrzymujące starą, zużytą „klimę”.
Zważywszy na niewielki ruch, który panował na podwórku – studni, pominęli niepotrzebne ich zdaniem, środki ostrożności. Uzgodnili, tylko tak na wszelki wypadek, że gdyby jednak ktoś tędy przechodził, wówczas Łukasz z balkonu ostrzeże go. Natomiast skutki, jakie po upadku mogły wywołać rozpryskujące się części urządzenia, zupełnie nie były brane pod uwagę. Miały dopiero w przyszłości, stanowić część zdobytego zawodowego doświadczenia.
Teraz przyszła kolej na Zdzicha. Powoli, z należytym szacunkiem, podszedł do okna. Ukradkiem, szybko się przeżegnał i na kolanach wszedł na parapet. Następnie legł na brzuchu, wystając głową nieco na zewnątrz.
Mietek podtrzymał go. Teraz najniebezpieczniejszym momentem było określenie chwili, w której punkt ciężkości Zdzicha będzie poza oknem. Mietek, gdy tylko ją wyczuł, szybko splótł ręce na sterczących nogach i z całej siły docisnął do ramion. Kolanami zaparł się mocno o ścianę, tak aby zrównoważyć ciężar kolegi.
Zdzichu, opierając ręce o chropowaty mur, sunął w dół, aż dotarł do poziomu na, którym wisiała wiertarka. Gdy był już obok niej, ręką przyciągnął do siebie. Spojrzał w przepaść.
Świat zawirował w oczach. Boże drogi, co ja robię - przeleciało mu przez głowę, ale szybko opanował strach. Mocno chwycił urządzenie i wcisnął włącznik.
Spod diamentowej tarczy wystrzeliły iskry. Powietrze wypełnił zapach zdzieranego żelaza. Ostrze cięło powoli, acz systematycznie co nieco uspokoiło Zdzicha, który ochoczo przystąpił do roboty.
Tymczasem na górze rozgrywały się nie mniej dramatyczne sceny. Mietek w momencie, kiedy przejął cały ciężar Zdzicha, zaniemówił z wrażenia. Nie przypuszczał, że kumpel może tyle ważyć. Jezu – jęknął – chyba nie dam rady. Czuł jak z każdą sekundą traci siły.
Najgorsze jednak miało nadejść. W momencie kiedy Zdzichu chwycił wiertarkę, wzrósł jego ciężar. Mietek poczuł, że ten wyczyn jest ponad jego siły. Nogi kolegi powoli zaczęły mu się wyślizgiwać. Na razie nieznacznie milimetr może dwa. Ścisnął kumpla jeszcze mocniej, lecz niewiele to pomogło. Pot, jak smar, oliwił dłonie.
Zaraz go puszczę - stwierdził z rozpaczą i chcąc zmienić niepewną pozycję, lekko wyprostował plecy. Ten z pozoru niewielki ruch spowodował, że wiertarka nieznacznie drgnęła. Tarczka na moment zaklinowała się w rowku. To wystarczyło, aby kruchy materiał pękł. Siła odśrodkowa dokonała reszty, rozrywając ją na kawałki.
Kod: Zaznacz cały
***
Pani Maria poczuwszy głód wstała i poszła do kuchni. Otworzyła lodówkę, gdzie dojrzała piękne ciasto z kolorową galaretką, które przyrządziła wczoraj wieczorem. Było to zaiste prawdziwe cudo wśród wypieków.
Spojrzała czule na swoje dzieło, by jakąś chwilę cieszyć wzrok jego idealnie okrągłym kształtem i wspaniałą czerwienią galaretki. Między kolejnymi warstwami biszkoptu znajdowały się pokłady apetycznego, orzechowego kremu, na którego widok, pociekła
ślinka. Całość wieńczyła pokaźna ilości bitej śmietany, ułożonej w kształtne kwiaty. Tort na brzegach był otoczony, równie zgrabnie wykonanym, białym wiankiem.
Ostrożnie z namaszczeniem postawiła ciasto na stole, lecz nie od razu przystąpiła do krojenia. Odeszła na kilka kroków, aby spod ściany, niczym znawca obrazów, kontemplować apetyczne barwy.
Sięgnąwszy po talerzyk, podeszła do stołu i wprawnym ruchem noża wykonała cięcie. Powoli naciskając nóż, zatapiała go w galarecie. Świeże ciasto lekko się ugięło poddając ostrzu.
Czując opór talerzyka, pewnym ruchem wyciągnęła ostre narzędzie. Przyłożyła je jeszcze raz, aby wyciąć porcję w kształcie małego trójkąta, lecz ostatecznie nie przekroiła tortu.
Nie mogąc pojąć decyzji, uniosła rękę nieco do góry i zaczęła przemieszczać tam i z powrotem, pozostawiając na powierzchni podłużne ślady noża. W końcu, nie pomna ślubów związanych z odchudzaniem, ukroiła całkiem spory kawałek.
Ostatecznie Pani Maria zdecydowała, że należy jej się przecież jakaś rekompensata za to nieudane popołudnie. Ciasto miało być osłodą dzisiejszych zmartwień. Szybkim ruchem wsunęła na talerzyk i w przydeptanych laczkach powoli podreptała do pokoju.
Swoją pocieszankę położyła na pięknym, szydełkowanym obrusie. W momencie, gdy odsuwała krzesło, zauważyła za oknem dziwne poruszenie. Zmrużyła oczy, lecz dojrzała jedynie zamazane plamy, które jak do tej pory, uszły jej uwadze. Sięgnęła po okulary i podeszła do okna. To co zobaczyła na zewnątrz, wprawiło w osłupienie.
Na drugim piętrze, z parapetu, zwisał pół - nagi mężczyzna. Był wprawdzie w swetrze, ale bez spodni tylko w samych bokserkach. Powyżej, w oknie, znajdował się również częściowo rozebrany osobnik. Jemu z kolei brakowało koszuli. Trzymał wiszącego i mocno dociskał jego nogi do nagiego torsu.
O Boże! – jęknęła z wrażenia. Co to za cudaki! Co oni tam robią nadzy! Może to ci dwaj nowi, kochający inaczej, co to niedawno zamieszkali obok.
Była przekonana, że znudzeni tradycyjnym seksem, weszli teraz na okno, aby sobie pofolgować. Bystre oko dojrzało w dłoniach wiszącego jakiś przedmiot. Przypominał wiertarkę. Chyba coś wiercą.- zawyrokowała.
W pewnej chwili mężczyzna stojący na balkonie, spojrzał w kierunku okna. Nie chcąc zostać zauważona, zrobiła krok do tyłu. Choć z natury wścibska, ludzi wolała podglądać z bezpiecznego ukrycia.
Sięgnęła po talerzyk. Teraz stojąc pośrodku pokoju, w półmroku, opychając się ciastem, śledziła z zainteresowaniem poczynania mężczyzn.
Chcąc usłyszeć rozmowy, wyłączyła telewizor, w którym właśnie odbywało się głosowanie nad tym, kto opuści dom Wielkiego Brata. Wybór przestał ją zupełnie interesować. Teraz, w swoim oknie, miała prawdziwe reality show.
Co będzie za chwilę, wiem i bez kuli – z ironią pomyślała, patrząc na wygibasy fachowców.
***Nie dokończyła myśli, kiedy jej słuch zarejestrował ledwie słyszalny furkot. Dźwięk był słaby, basowy niczym lot trzmiela. Nie zdążyła jednak dojrzeć niewielkiego przedmiotu, który wpadł przez okno do pokoju. Pędził bardzo szybko po torze zbliżonym do paraboli. Wirując z olbrzymią szybkością, lekko musnął szyję, po czym uderzył w ścianę, rozsypując się na mnóstwo małych kawałków.
Wydawało się, że jego dotyk był delikatny niczym dotyk skrzydeł motyla, a na skórze pozostawił jedynie niewielką, czerwoną kreskę. Fragment tarczy, miał niemal idealnie zaostrzoną diamentową krawędź, która dokładnie początkiem dotknęła gardła kobiety.
Lecąc w stronę ściany tarcza wykonała nieznaczny obrót i przecinając skórę, weszła w nią niczym nóż w miękkie ciasto. Przeszła przez kolejne warstwy ścięgien i mięśni, aż dotarła do tchawicy, dzieląc ją na pół. Po tej swoistej tracheotomii z wnętrza rury zaczął dochodzić świst wydychanego powietrza.
Destrukcja trwała dalej. Fragment dysku, podążając w kierunku karku, przeciął tętnice. Przez moment nic się nie działo, lecz przy następnym skurczu serca, krew trysnęła strumieniem.
Talerzyk wypadał z dłoni i upadł na podłogę. Pani Maria chwyciła obiema rękoma gardło. Spomiędzy zaciśniętych palców zaczęła tryskać posoka. Próbowała powstrzymać krwotok, lecz na nic się zdało. Krew bluzgnęła na podłogę, sięgając strumieniem przeciwległej ściany.
W tej chwili jedyną nadzieją na ratunek byli, obserwowani przed chwilą, mężczyźni. Usiłowała krzyknąć, lecz przecięte struny głosowe nie wydały żadnego dźwięku. Wyraźnie próba wydobycia głosu, okazała się wyjątkowo bolesna, gdyż kobieta, wydając przejmujący charkot, pochyliła głowę do przodu i jeszcze mocniej zacisnęła ręce na szyi.
W miarę upływu czasu, nogi powoli słabły. Zaczęły drżeć nie mogąc utrzymać ciężaru. Mimo to pani Maria chciała podejść do okna w nadziei, że ktoś ją zauważy. Zrobiła krok do przodu, lecz na parkiecie utworzyła się już spora kałuża krwi.
Kobieta tracąc równowagę, złapała się krawędzi stołu jednak ręka była zbyt słaba. Upadając, pociągnęła za sobą biały obrus, który, gdy tylko spadł na ziemię, zaczął natychmiast nasiąkać czerwienią.
W ślad za nim zaczęły zsuwać się najróżniejsze bibeloty: zdjęcia, pocztówki, karty tarota. Pozostała jedynie kula, która wyskoczywszy ze swojej podstawki, zaczęła toczyć się tam i z powrotem po pustym drewnianym blacie.
W końcu jednak i ona podzieliła los pozostałych przedmiotów. Z hukiem trzasła o podłogę, rozsypując się na drobne kawałki. Niewielkie drobiny szkła zabarwione krwią, lśniły teraz w wąskim promieniu słońca niczym drogocenne, krwawe rubiny.
Maria próbowała wstać z kolan, lecz nie dała rady. Jej ciało przeszywały dreszcze. Niedawno rumiana twarz straszyła trupią bladością. Starannie rozczesane włosy leżały rozrzucone w bezładzie. Zbroczone krwawą mazią lepiły się do bluzki.
W końcu poddała się. Leżąc na brzuchu, zaczęła rzęzić. Ponieważ przełyk również został przecięty, lekko otwarte usta wypełnione były nieprzełkniętą pocieszanką. Zanim straciła przytomność pomyślała: Boże dlaczego?
Płuca, przez jakiś czas, głośno charcząc, łapały powietrze, po czym z wolna zaczęły cichnąć. Ciałem szarpnął skurcz, lecz zaraz potem całkowicie się rozluźniło. Do tej pory spięte niewyobrażalnym bólem, teraz leżało spokojnie.
Wyglądało to tak, jakby nagle przestała istnieć potrzeba podtrzymywania ciężaru istnienia. W zastygłych oczach kobiety nie widać było już bólu, lecz raczej … bezmierne zdziwienie.
Kod: Zaznacz cały
***
Chwilowe zablokowanie tarczy spowodowało, że wiertarka z impetem obróciła się wokół własnej osi. Zaskoczony Zdzichu wypuścił z dłoni. Wyswobodzona, wisiała z balkonu. Ponieważ stracił w ten sposób nieco na wadze, dało to kilka dodatkowych sekund padającemu ze zmęczenia Mietkowi.
Dopiero teraz do świadomości Zdzicha dotarła groza sytuacji. Wisiał bezbronny głową w dół, nie mając absolutnie na nic wpływu. Jego los, i to dosłownie, spoczywał w niepewnych rękach kolegi. Uzmysłowienie sobie tego faktu, sprawiło, że wprost oszalał ze strachu. Z głębi studni, jaką było podwórko secesyjnej kamienicy, niósł się echem jego rozpaczliwy krzyk.
- Mietek, ty idioto, zaraz mnie zabijesz! Jezu dopomóż! On naprawdę zaraz mnie puści! Łukasz pomóż temu debilowi. Błagam cię, zaklinam. Pospiesz się. Zaraz roztrzaskam sobie łeb!
Krzycząc te słowa, Mietek niemal poczuł twardość bruku i trzask łamanego karku.
- Łukasz błagam, pomóż mi! - powtórzył błaganie.
Łukasz nie zareagował od razu. Jakaś tajemnicza siła nie pozwalała mu ruszyć się z miejsca. Dosłownie nie mógł oderwać wzroku od wiszącego. Był jak ptak, który patrząc w oczy węża, nie może zrobić kroku i czeka na nieuchronny koniec. Dziwne, ale dźwięki, które do niego dochodziły, tłumiła gęsta, jedwabista ściana, rozpostarta między nim, a wołającym o pomoc.
Stał by tak jeszcze długo, gdyby nie wystrzał z gaźnika w przejeżdżającym nieopodal samochodzie. Nieprzytomnymi oczyma popatrzył bezradnie dokoła, by w końcu dostrzec dramat kolegi. Poganiany okrzykami, ocknął się z zadumy i wbiegł do sąsiedniego pokoju, w którym Mietek toczył nierówną walkę z losem.
Całą tę scenę obserwowały, siedzące nieopodal, kruki. Jeden z nich uniósł skrzydła i zły, w szale zaczął dziobać towarzysza. Jego skrzek wypełnił podwórko. Wyskubane pióra wolno opadały na ziemię.
Tymczasem Łukasz załapał jedną z nóg Zdzicha. Poprawił chwyt, a gdy poczuł, że trzyma wystarczająco mocno, skinął głową w kierunku Mietka, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że jest gotowy.
Mężczyźni zaczęli energicznie wyciągać kolegę. Ponieważ byli bardzo zdenerwowani, robili to wyjątkowo gwałtownie. Zdzichu, niczym szmaciana kukła, szybko podążył do góry. Jego głowa, jak piłka, podskoczyła na parapecie, raniąc się o ostrą krawędź futryny. Zanim zdążył wyciągnąć ręce, aby zamortyzować upadek, leżał już pobijany na podłodze.
Stęknął ciężko, po czym klęknął na kolana. Skonany, na czworakach zbliżył się do ściany i usiadł na podłodze. Oparł zmęczone plecy, po czym spojrzał na sufit i w tej pozycji, zobojętniały na wszystko, powoli dochodził do siebie.
Palcem dotykał rozbitej skroni, a następnie co raz oblizywał, chcąc w ten sposób powstrzymać krwawienie.
Koledzy obserwowali go, lecz zważywszy na powagę chwili, nie rzekli ani słowa. Spoglądali na Zdzicha tak jakby zobaczyli kogoś, kto już był po tamtej stronie, a teraz powrócił do świata żywych.
Z każdą chwilą Zdzichu się zmieniał. Teraz całą uwagę skierował na Mietka. Oczy nabrały dzikiego wyrazu, a twarz poczerwieniała. Emanowało z niej napięcie. Pot zaczął spływać po skroni. Siedział spięty bacznie, obserwując kolegę. Nagle szybko uniósł się i z impetem skoczył do przodu.
Pięściami bił gdzie popadło. Ciosy wymierzał chaotycznie. Bezmyślnie młócił rękoma, wyładowując cały nagromadzony stres. Mietek przyjął postawę obronną i zasłaniając głowę, powoli się cofał.
Gdyby tylko chciał z łatwością poradziłby sobie z filigranowym, o głowę mniejszym kumplem, lecz jego postawę cechowało poczucie winy. Uważał wręcz, że zasłużył na ciosy, które spadały na jego głowę. Przecież tak niewiele brakowało, a puściłby kolegę. W końcu jednak i on stracił cierpliwość.
Zdzichu po mocnym ciosie zrobił krok do tyłu i na moment stracił świadomość. Teraz stał na chwiejnych nogach, starając się z trudem utrzymać równowagę.
Gdy po chwili doszedł do siebie, zdał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie dać rady Mietkowi i pewnie by sobie odpuścił, gdyby nie to, że coś tajemniczego i nie uznającego sprzeciwu, zawładnęło jego wolą.
Mimowolnie sięgnął do kieszeni. Ręka wyczuła obły, ostry kształt. Palce, jak kleszcze, zacisnęły się z niezwykłą wprost siłą. Powoli z kieszeni zaczął wysuwać nóż, którym zwykle odizolowywał przewody.
Łukasz, dotychczas bierny, pojął w lot co się dzieje. Szybko zaszedł Zdzicha od tyłu. Gdy ten uniósł rękę do góry, ramieniem mocno objął jego szyję, równocześnie przechylając do siebie.
W tym samym czasie drugą ręką chwycił za nadgarstek. Szybkim ruchem wykręcił do tyłu i unosząc nieco do góry, zaczął dociskać do pleców tak długo, aż pod wpływem bólu dłoń wypuściła narzędzie.
Zdzichu dalej już nie stawiał oporu. Trwali tak przez chwilę, po czym Łukasz, upewniwszy się, że z kumpla wyparowała cała agresja, odepchnął od siebie. Podniósł nóż z podłogi i na wszelki wypadek schował do kieszeni.
Zdzichu stał i oglądał swoje dłonie. Był przerażony. Wydawało się, że przed chwilą nie miał nad nimi żadnej kontroli. Niesamowite, ale ręce jeszcze klika sekund temu żyły własnym życiem. Próbował ruszać palcami. Cieszył się każdym ich ruchem jak dziecko, które dostało nową zabawkę.
- Wiecie co, ja spadam, tu coś nie gra – Łukasz, przerywał ciszę jaka zapadła po bójce. Nie wiem co, ale coś nie jest tak. Czym szybciej się stąd ulotnimy, tym lepiej.
Szybko zaczęli chować narzędzia. Nie minęło pięć minut, a już przechodzili przez podwórko. Mietek zauważył na ziemi znajome kawałki. Schylił się, aby je podnieść.
- To chyba tarczka – wyciągnął dłoń w stronę kumpli - dobrze, że znaleźliśmy chociaż tyle. Będziemy mogli pokazać kierownikowi. Mamy dowód na to, że pękła, a nie opędzlowaliśmy na bazarze. Niewiele zostało. Szkoda, ale nie widać diamentowego ostrza. Teraz będzie trudno udowodnić, że to ta sama.
Zaczęli rozglądać się za pozostałymi fragmentami, ale niczego nie znaleźli.
- Kurcze, nie ma co, chyba reszta dostała skrzydeł – rzekł po chwili Mietek i spojrzał w górę.
Kiedy podchodzili do bramy, znienacka pojawił się czarny kot. Stanął niepewnie, zdziwiony niespodziewanym spotkaniem. Właśnie wracał, po udanych amorach, na ulubiony fotel. Speszony, nie zawrócił, tylko postanowił szybko przemknąć pod ścianą, omijając mężczyzn szeroki łukiem.
Nie czekając, Zdzichu sięgnął po kamień i cisnął w kota. Włożył w to całą złość, która pozostała po dzisiejszym incydencie. Tylko dzięki temu, że wziął zbyt duży zamach, kocisko przeżyło. Kamień trafił w ścianę, odłupując spory fragment zmurszałego tynku.
Kot ze strachu podskoczył, miaucząc przeraźliwie. Zjeżył sierść, po czym szybko zniknął w piwnicznym okienku.
No, mało brakowało, a ten sierściuch przebiegłby nam drogę. Jeszcze , k... , jego tutaj brakowało. Mało mamy pecha. Przez tego skurczybyka mogłoby się coś jeszcze złego wydarzyć. Kosztowna tarczka zupełnie nam wystarczy – stwierdził Zdzichu.
Na ulicy czekała rozklekotana furgonetka. Wrzucili na pakę drabinę oraz torby z narzędziami po czym wsiedli do szoferki i zaraz ruszyli na kolejną dzisiaj robotę.
Mietek siadł na końcu. Zrobił to specjalnie. Nie chciał siedzieć obok kierowcy. Znowu dostrzegł w oczach Zdzicha to dziwne, nienawistne spojrzenie.
Tylko bystry obserwator mógł zauważyć, że zaraz po ich odjeździe z głębi podwórka wzleciały ptaki. Zatoczyły koło nad dachem kamienicy, po czym głośno kracząc, poleciały w kierunku, w którym odjechał samochód. Kto wie, może dziś kruki znów będą miały szczęście i ktoś nierozważnie rozrzuci im chleb na parapecie.