Świat według narcyza (cz. I)
Dla narcyza najważniejsza rzecz, to dobrze i obficie zjeść, nażreć się do syta, do oporu, aż będzie bekał i zrobi mu się niedobrze. A później, na deser duchowy, kogoś zbluzgać i zwymyślać. Naocznie albo zaocznie, nieważne. Agresja zastępuje mu wszelkie wartości, uczucia, doznania duchowe, estetykę, sztukę i religię. Musi z siebie wyrzucić nadmiar złości, jaki zgromadził mu się w organizmie podczas nocnego wypoczynku. Nie dba o niuanse i odcienie, świat maluje grubymi kreskami. Wszyscy są głupi, źli i nic niewarci. On nie wie, co to miłość, przyjaźń, lojalność, dobro i zło, nawet Boga ma za nic. To dla frajerów. Świat jest trywialny i ordynarny. Ludzi traktuje jak gówno.
Następnie chciałby się lenić, całe zycie nic nie robić, bo każda praca hańbi. Zwłaszcza takiego geniusza, za jakiego się ma. Poza tym, dobrze się wyspać, to podstawa. Jak już zaspokoi potrzeby fizjologiczne, oczekuje hołdów wiernopoddańczych, oznak podziwu i zachwytu ze strony okolicznej ludności, bo przecież on jest najmądrzejszy na świecie, co jest oczywiste dla niego, a powinno być dla każdego. Zazwyczaj ich nie dostaje, więc musi biedak ruszyć dupę, żeby za pomocą pochlebstw, fałszywych czułych słówek i podlizywania się, wydrzeć od możnych tego świata, czego akurat potrzebuje. Nie omieszka przy tym za ich plecami, obrzucić wszystkich gównem.
W życiu towarzyskim potrzebuje się wygadać, również do oporu, nie dopuszczając nikogo do głosu, oczywiście o niczym. O tym, jaki on jest idealny i genialny. A do tego dowcipny, kiedy wiesza na innych psy. Potrzebuje do tego alkoholu, który jest jego dawcą energii. Choć obejdzie się i bez niego, bo własna niezwykłość, genialność i idealność, jest dla niego już sama w sobie wystarczającym narkotykiem.