Pod koniec lat osiemdziesiątych, na zasadach wymiany, do internatu przyjechali młodzi Niemcy.
Koledzy z Cottbus, wśród własnych koleżanek, słynęli z oziębłości i to oni, podczas dyskoteki, głównie podpierali ścianę. Oczywiście, co innego my - chłopaki z krwi i kości.
Każdy z nas szarmancki, usłużny i niewątpliwie obłędnie przystojny, nie mógł ujść uwadze koleżanek z faterlandu. Dziewcząt, które, jak większość obywateli NRD, współpracowały ze Stasi.
Tak, przyznaję, wtedy podjąłem z taką jedną współpracę. Nasze spotkania zwykle odbywały się nad Odrą i były, co tu dużo mówić, dosyć intensywne. Na szczęście, mimo sporego zaangażowania z obu stron, nie zaowocowały niczym szczególnym.
Pamiętam jak w konspiracji sprawdzaliśmy, czy idąc na spotkanie, nikt nas nie śledzi. Również w krzakach, w miejscu gdzie dokonywaliśmy wymiany, nie byliśmy do końca bezpieczni. Co chwilę któreś wystawiało głowę, aby sprawdzić okolicę.
Kontakty z Gerdą utrzymywałem również, jakiś czas, po jej wyjeździe. Pisaliśmy do siebie listy. Nie pamiętam, dlaczego korespondencja się urwała. Być może powodem było to, że próbowałem pisać w języku Goethego, a ona Mickiewicza.
Od biedy, w dogorywającej obecnie Trzeciej Rzeczpospolitej, można by całą sprawę wyjaśnić współpracą transgraniczną, ale wystarczy tylko spojrzeć na mapę. W tym miejscu Odra nagle skręca, płynąc przez moment równolegle do równika. W ten sposób oddzielając, co najwyżej, Ziemię Lubuską od Dolnego Śląska.