- Od początku wiedziałam, że to beznadziejny pomysł – szłam, z impetem uderzając stopami o podłoże, psiocząc przy tym niemiłosiernie pod nosem. – Zabiję go! Nogi z dupy powyrywam! Wymyślił! Phii. Zawody w grzybobraniu.
Dobrze wie, że mnie takie rzeczy nie rajcują, ale jego wprost przeciwnie – mógłby latać za tymi grzybami codziennie. Naprawdę, nie mam pojęcia, co w tym takiego fajnego. Wziął mnie sposobem, frędzel jeden - że ja się dałam! - Boisz się, że przegrasz – przedrzeźniałam Olafa sama do siebie, dynamicznie wymachując rękami – Nie martw się, to żaden wstyd przegrać z mistrzem grzybobrania.
Ha! Niedoczekanie. Taki z niego mistrz jak ze mnie primabalerina! Jeszcze mu pokażę.
To był jeden z tych wrześniowych dni, kiedy po tygodniu niepogody i ciągłych mżawek, zza chmur wychynęło kapryśne słońce, sprowadzając temperaturę do przyjaznej dla ciepłolubnych. Jednak nieszczęśliwie, owe rozpogodzenie przypadło na niedzielę – dzień z natury leniwy. Gdzieś około południa zaczęła kąsać mnie nuda. Nie miałam co ze sobą zrobić, popadłam w ten stan, kiedy ma się ochotę coś porobić, ale zupełnie nie wiadomo co, bo na nic nie ma się ochoty. Całe to znudzenie, w połączeniu z niedzielną aurą – koniec tygodnia, jutro poniedziałek – wywołały we mnie kobiece rozdrażnienie, co zaowocowało czepliwością w stosunku do Olafa, mojego współlokatora, który pewnego dnia zmienił status na mojego partnera – ale ja tu nie o tym.
Wracając do meritum – im mocniej zaczynało grzać słońce, tym bardziej doskwierała mi bezczynność, na skutek czego w kółko suszyłam Oliemu głowę, żeby wymyślił dla nas jakąś rozrywkę.
Biedaczek nie miał łatwo, gdyż każdą propozycję zbywałam przewrotem gałek ocznych lub westchnieniami dezaprobaty. Ostatni pomysł spotkał się z tymi dwiema reakcjami, wykonanymi jednocześnie. Na moje nieszczęście, idea grzybobrania wprawiła go w euforyczny nastrój i natchnęła chęcią do działania, a kiedy Olaf na coś się napali, to nie ma zmiłuj! Zawsze postawi na swoim, a ja, niezauważenie dla samej siebie, podejmuję wyzwanie.
Dobrze wiesz, że nienawidzę łazić po lesie i z nosem przy ziemi wypatrywać grzybków.
Oj nie marudź Janina, - naprawdę nazywam się Jagoda, tylko Olaf lubi tak się ze mną droczyć, nadając mi różne dziwne imiona - będzie fajnie, zobaczysz. Zawody! – aż oczy mu rozbłysły, a z uciechy klasnął w dłonie.
– Urządzimy sobie zawody! Kto więcej grzybów zbierze…Chyba sobie kpisz! – przerwałam mu w pół słowa – Nie zamierzam włóczyć się po lesie!
Rozumiem – Olaf przybrał poważną minę i oparłszy się o oparcie kanapy skierował wzrok na telewizor, w którym masywne kobiety, z obelgami wypisanymi na ciele, pozowały na ulicy. – Boisz się – powiedział spokojnie.
To był moment, w którym zawsze przegrywam.Ja!? Niby czego?
Boisz się, że przegrasz.
To chyba mnie nie doceniasz! W pięć minut nazbieram całą siatę grzybów – tylko tam wejdę i wyjdę. W przeciwieństwie do ciebie mam świetny wzrok. Z daleka wypatrzę najmniejszą kurkę.
No zobaczymy – rzucił z powątpiewaniem, a we mnie aż zawrzało.
Ty nie dostrzegasz pilota na środku stołu. Szukasz, wywracając całe mieszkanie do góry nogami, gdy tymczasem on leży sobie jak wół na widoku i robi muuuu.
Przegrany przez tydzień gotuje i zmywa.
To już szykuj sobie przepisy – poderwałam się z kanapy i wyłączywszy telewizor, rzuciłam przez ramię – Zbieraj się!
Na miejscu, Olaf wpadł na genialny plan, żeby się rozdzielić. Ja poszłam w lewo, on w prawo. Dwie godziny – wyznaczyliśmy sobie takie maksimum.
Czas mijał nieubłaganie. Po godzinie mój koszyk wciąż świecił pustkami. Wbrew pozorom to całe grzybobranie nie jest takie proste. Do tego wszystkiego chyba się zgubiłam, bo szłam i szłam jakoś tak przed siebie, bez ładu i składu, aż poczułam lekką dezorientację. Jednak na razie, bardziej przejmowałam się pustką koszyka, niż zbłądzeniem. Przecież nie mogę przegrać! Miałam okazję wyjść na tydzień z garów i za nic w świecie takiej okazji nie zmarnuję!
Maszerowałam, ciągnąc nos tuż przy ziemi i wytężając wzrok, ale te cholerne grzyby chyba robiły mi na złość, albo były w zmowie z Olafem i spieprzały przede mną, gdzie pieprz rośnie. Najwyraźniej były szowinistami.
Nawet nie zauważyłam, kiedy wyszłam z lasu. Przed oczami miałam ściółkę, ściółkę, aż tu nagle – bach! – asfalt. Podniosłam głowę, rozejrzałam się i ze zdziwieniem stwierdziłam, że jestem niedaleko miejsca naszej rozłąki.
Po przeciwnej stronie ulicy, siedział sobie starszy pan, a u jego stóp piętrzyły się pojemniki, z których aż kipiały grzyby. I mam wytłumaczenie – wyzbierał mi wszystkie! W tym momencie spadło na mnie olśnienie, podsuwając szatański plan.
Rozejrzałam się, czy w pobliżu nie ma Olafa, po czym przemknęłam przez ulicę i wystawiwszy koszyk w stronę mężczyzny rzuciłam dyskretnie:Do pełna proszę.
Szybciutko zapłaciłam fortunę – dobrze, że wczoraj wypłaciłam trochę gotówki, by mieć pod ręką jakiegoś zaskórniaczka – i niczym szpieg z krainy Deszczowców, pomknęłam w stronę zaparkowanego samochodu.Grzybów mieliśmy po tyle samo, ale mój wspaniały Olaf wykazał się dżentelmeńską postawą i zwycięstwo przyznał mnie. Mój humor od razu poszybował w górę. Pomyślałam, że skoro mam tydzień odpoczynku dla paznokci, to jutro z samego rana wybiorę się do kosmetyczki, jednak chwilę później uzmysłowiłam sobie, że z tytułu zwycięstwa, już mnie na to nie stać.
Przez kolejne trzy dni w naszym menu królowały grzyby. Resztę rozdzieliliśmy do słoiczków, na marynowanie i na sznurki, do ususzenia. Może kiedyś zdradzę Olafowi sekret mojego zwycięstwa i stanie się on anegdotką, przypominaną przy każdym rodzinnym spotkaniu.
Jedno jest pewne – grzybów i ich zbierania mam dość na najbliższy rok.