Mąż, który właśnie wrócił wcześniej z pracy, zastał mnie w agonalnym stanie. Oczywiście nie wyczytał tej agonii z moich oczu czy stóp. Świadomość ciężkiego stanu miałam tylko ja. Omiótł wzrokiem otoczenie rejestrując każdy szczegół. Pogubione w przedpokoju buty i rozgardiasz w salonie nie wróżyły niczego dobrego, dla nas obojga.
Ale chyba mam prawo usiąść po ośmiu godzinach zapierdolu. Nie, nie pracuję, ja zapierdalam. Kiedy zegarek, wiszący na magazynie niczym strażnik, wydaje ułaskawienie, czuję się przemielona i wypluta, jakbym właśnie brała udział w jakimś pięćdziesięciokilometrowym maratonie. Moja praca to istna wydolnościówka. Prawie jak cross fit, a jeszcze mi za to płacą – mogliby więcej. Przez osiem godzin nieskończonymi seriami biorę na klatę po pięćdziesiąt kostek masła, czasem i sto.
Więc kiedy wychodzę z pracy, potrzebuję usiąść. O niczym innym tak nie marzę. Jestem przekonana, że jeśli nie usiądę, umrę tak jak stoję. Dlatego w autobusie biorę przykład z emerytek i uskuteczniam bieg o miejsce siedzące. I nie obchodzi mnie żadna stękająca i wzdychająca mi nad uchem staruszka. Nie podczas podróży z pracy. Ja ci masło babo wykładam! Żebyś mogła sobie przyjść na spacerek po sklepie i na pełnym relaksie porozmyślać, które lepsze, które polskie, które bez konserwantów i w jak najniższej cenie. A ja zapierdzielam magazyn, paleta, alejka, magazyn, paleta, alejka… aż się za mną kurzy, jak na tych wszystkich kreskówkach. Istna walka z czasem. Żeby zdążyć, żeby się ze wszystkim wyrobić. I posprzątać ładnie, ażeby klient miał w czym zrobić syf. Ale o tym innym razem…
Gdy jestem już w domu i uwolnię wyjące wręcz stopy z butów, to jedyne co widzę, to kanapa. Nic nie ma takiego przyciągania jak ona w tym momencie. Nic! Grawitacja czy magnes to pikuś.
Mięśnie w łydkach rozszarpują bezlitosne skurcze, niczym wściekły pies nogawki listonosza.
I właśnie dlatego po powrocie z pracy – między jednym zapieprzem, a drugim - potrzebuję chwilki odpoczynku, zanim przystąpię do ogarniania mieszkania i rodziny.
A on patrzy. Lustruje otoczenie i wiem już, co za chwilę usłyszę, ale jeszcze milczę, jeszcze zagryzam zęby, dając mu szansę. Mierzymy się wzrokiem, oboje skorzy do zaczepki. Za moment zgotujemy kwaśny kompot wyrzutów, pretensji i licytacji, kto bardziej zmęczony, kto ciężej pracuje, bla, bla, bla… Jemu też nierzadko dają popalić w pracy.
Dlaczego jeszcze jest bałagan? A obiad? Czy dobrze mi się siedzi…
No właśnie siedzi mi się zajebiście. I mogłabym tak siedzieć do końca świata, albo i dłużej, aż bym wrosła w kanapę i mchem porosła, a na dupie miała odleżyny, odsiedziny, odparzyny.
Będę siedzieć aż poczuję błogość w stopach i kres rozdrażnienia.
Jestem tylko kobietą, mamą, żoną. Nie mam super mocy czy nadprzyrodzonych zdolności, nie napędza mnie też energia z kosmosu. Po pracy padam na ryj i potrzebuję chwili, żeby się naładować . Żeby ze statusu nic mi się nie chce i to tak cholernie przejść w tryb choćby nie chcem, ale muszem.
Bo u mnie ze sprzątaniem jest jak z tworzeniem wierszy. Muszę poczuć impuls, wenę, takie wewnętrzne zamierzenie i wyobrażenie siebie sprzątającej.
Nie chcę przedstawiać tu męża w świetle jakiegoś nieczułego troglodyty. Chodzi mi jedynie o gorszy dzień z codziennego życia dwojga ludzi z niemałym stażem. O taki, kiedy człowieka coś podkurwi – szczególnie w pracy - i kąsa wszystkich na swojej drodze. Ja to znam doskonale. Co drugi dzień staję się taką kąsaczką i biada temu, który źle spojrzy, źle powie, źle oddychnie!
P. S. Mąż mój sprząta przecudnie, kiedy ja mam drugie zmiany czy pracujące weekendy, aż mi lico kraśnieje i pierś rozpycha duma i wzruszenie. W takich momentach wyobrażam sobie tych wszystkich meczowo-kanapowych piwoszy, ze skłonnością do wiecznego odpoczynku i wytłumaczeniem pracuję i wiem, że jestem szczęściarą, a tamtym nieszczęśnicom gorąco współczuję.