Przemęczony dzień zaczął na nogach się słaniać,
księżyc zaciekawiony zagląda przez okno,
cień rozkłada na ścianie, jakby chciał ją objąć,
nim na dobre rozpocznie podróż do świtania.
Strach pojawił się znikąd, pod szklanym sufitem
i na pętli bezczasu jak wisielec zawisł,
tępym wzrokiem zachęca do mrocznej zabawy,
przestraszonym na skórze cyrografy pisze.
Stary zegar odliczył dwanaście uderzeń,
zgasił światła latarniom na ulicznych słupach,
które pijak namaszczał, aż przed domem upadł,
pewnie nie chcąc obudzić upiora w operze.
W wyobraźni niepokój robi wielkie oczy,
kiedy złodziej zamiary w zakamarkach chowa,
żeby znowu się zmienić w bestię o stu głowach,
zanim gwiazda poranna pełny krąg zatoczy.
Pierwszym blaskiem oślepi bezsenne koszmary,
złapie wodze fantazji, strzemiona dociągnie
i zakończy igraszki kopania się z koniem –
by na chwilę od nocnych demonów ocalić.