Bogdan siedział na korytarzu. Pociąg był jak zwykle napakowany, tak że palca nie było gdzie wcisnąć. Nawet kibel był okupowany przez jakąś migdalącą się parkę.
W przedziale konduktora siedzieli uprzywilejowywani pasażerowie. Dwóch garniturowców, ksiądz z zakonnicą, niewidomy z przewodniczką. Ostatnie miejsce zajęła konduktorka z wagonu sypialnego, która przyszła na plotki z kolegą. Pociąg zwany był Włóczęgą Północy, jechał nad samo morze, do Gdyni. Z zawrotną szybkością miał zawieść Bogdana do Olsztyna, w niecałe dwanaście godzin. Dwa miesiące temu już pokonał tę trasę. Wyniki egzaminu do szkoły wojskowej przyszły dwa tygodnie temu, razem z rozkazem wyjazdu. W ciągu tego czasu skończył przyspieszony kurs na prawo jazdy i pozamykał wszystkie swoje cywilne sprawy. Na dworzec nikt go nie odprowadził, nikt nie machał na peronie za odjeżdżającym pociągiem.
Kiedy podjął decyzję? Kto sprowokował go do takiego kroku. Długo dojrzewał do tej decyzji. Po zakończeniu szkoły zawodowej w Hucie Warszawa Ojciec przeprowadził z nim męską rozmowę.
– Po wakacjach zaczniesz pracę, więc stać cię będzie na wynajęcie mieszkania. Zakładam nową rodzinę i nie będzie w niej miejsca dla ciebie – ojciec wyłożył kawę na ławę.
– Ok, od dawna nie jesteśmy rodziną, a ten dom to tylko miejsce spędzania nocy. – Bogdan wyszedł trzaskając drzwiami.
Tego samego dnia złożył papiery do Centralnego Ośrodka Szkolenia Służby Uzbrojenia i Elektroniki w Olsztynie. Wywiad środowiskowy z WKU i Milicji przeszedł pozytywnie, nie miał żadnej białej plamy na sumieniu. Okresu przynależności do subkultur nie prześwietlano zbyt dokładnie. Na egzaminach, oprócz przedmiotów ogólnokształcących, które odbyły się pierwszego dnia, ważniejsze były testy sprawnościowe i opinia oficera politycznego przeprowadzającego rozmowy ze wszystkimi kandydatami, następnego dnia. Potem, po wysiłku mózgowym i zwiedzeniu koszar, pełni wrażeń kandydaci zostali zapakowani do namiotów na boisku. Po godzinie większość już chrapała donośnie. Bogdan wyszedł się przewietrzyć i popatrzeć na gwiazdy. Już miał wracać na polówkę, gdy zauważył przemykające pomiędzy namiotami postacie. Zainteresowany zaczął je obserwować. Gdy dobiegały do parkanu odgradzającego teren jednostki od świata cywilnego, następował tak zwany przerzutowiec i byli już po drugiej stronie.
– Co jest kandydacie? – Dyżurny obozowiska podszedł go bezszelestnie.
– Nic nie widziałem, nic nie słyszałem. – Szybko odpowiedział.
– Czy aby na pewno ?– drążył temat kadet.
– Interesują mnie tylko te światła za drzewami – odparł polubownie.
– To miasteczko studenckie na Kortowie. – Chyba z nudów udzielił informacji dyżurny.
– Czyli panienki wino i śpiew – tęsknie westchnął Bogdan.
– Nawet o tym nie myśl – uciął krótko kadet.
– A tamci? – zapytał Bogdan.
– To kadeci, mają uprawnienia do P i L, a to jest L jak Lewizna. – Uśmiechnął się kadet. – Zmiataj spać. – Prawie wepchnął go do namiotu.
Poranna rozmowa z tak zwanym Arbuzem, była dość ciekawa, okazało się, że wiedział więcej o nim i jego rodzinie niż on sam.
– Czy utrzymujesz kontakty z rodziną z Australii? – pytał nie unosząc głowy znad teczki z aktami.
– Nawet nie wiedziałem, że taką mam – odpowiedział zgodnie z prawdą.
– Nie słyszałeś nigdy o stryjecznym wujku który przed wojną wyjechał za chlebem – raczej stwierdził niż zapytał.
– Chyba nikt z rodziny nie wie, a jak wiedzą to mi nic nie powiedzieli – potwierdził Bogdan.
– Widzę że należałeś do harcerstwa, ze szkoły i miejsca praktyk wydziału W-47 HW opinia dobra. Dzielnicowy nie zgłaszał żadnych problemów, to tyle odezwiemy się ¬ pożegnał się oficer.
Test sprawnościowy nie był zbyt wyśrubowany albo jemu tak się zdawało. Lata treningów zaprocentowały. Bieg na 3000 m, sprint w kopercie, piłka lekarska, podciąganie na drążku i parę innych nieistotnych ćwiczeń. Potem już tylko prysznic, obiad i do pociągu. Dali im nawet suchy prowiant na drogę. Mokry zakupili przed dworcem.
Teraz znowu Bogdan ruszał w drogę do Olsztyna, tym razem na dłużej. Dołączyli do niego Generał i Marchewa, których poznał na egzaminach. Mieli cały plecak królewskiego i po flaszce wódki na głowę. Szybko nawiązali znajomości ze współpodróżnymi. Wody rozmownej starczyło tylko do Nasielska. Tam był postój 45 minut, na zamianę lokomotywy elektrycznej na spalinową. Wykorzystali tę przerwę, skoczyli do knajpy przy dworcu po zakupy.
– Trzy lunety i dużą meduzę na wynos poproszę – zamówił Marchewa.
– Macie jakieś szlugi ?– zapytał Generał.
– O papierosy zapytajcie szatniarza, resztę zaraz zapakuję – odpowiedziała barmanka.
– Szefie, jakie masz smrodziuchy ?– Bodek kiwał się nad ladą z wystawionymi barwnymi paczkami zagranicznych papierosów.
– To co widać – odparł szatniarz a zarazem wykidajło.
– To poprosimy Extra Mocne – zażartowali, wzięli co dał, zapłacili i wyszli.
Zdążyli usadowić się w pociągu, gdy gwizdek dał sygnał do odjazdu i ruszyli w dalszą drogę. Już mieli się rozkładać na podłodze korytarza i rozlewać wódeczkę do musztardówek, a tu nagle:
– Pszzz, chodźcie – konduktorka z sypialnego machała do nich zza drzwi sypialnego przedziału.
– Dzięki królowo – zaryczeli chórem.
Szybko wtłoczyli się do małej klitki służbowej, na stoliku zagościła galaretka, kiełbasa i wódka. Małe radyjko tranzystorowe sączyło muzyczkę, oni rozmawiali o wszystkim i o niczym. Ona kleiła się po kolei do każdego z nich. Była dojrzałą blondynką, nieźle skonstruowaną. Ostatecznie Bogdan z Marchewą wyszli z ostatnią flaszką na korytarz, a Generał nigdy nie żałował, że został. Tak przynajmniej nadawał na dworcu w Olsztynie. Zanim dotarli do jednostki, zahaczyli jeszcze o jakąś mordownie, nazywała się chyba „ Pod Kogutem”. Po ich wejściu atmosfera stała się gęsta i to wcale nie od dymu papierosowego, chociaż było nakopcone jakby kopę siana zajarano. Nie mieli chęci na rozróbę, więc zamówili po secie i śledziku na miejscu, flaszkę na wynos i ewakuowali się pod czujnym wzrokiem tubylców.
Za następnym skrzyżowaniem zauważyli główne wejście do jednostki. Rozpili pozostałość z butelki i wtoczyli się pokazując rozkazy stawienia się, wartownikowi przy bramie. Pomocnik oficera dyżurnego posadził ich w biurze przepustek i kazał grzecznie czekać:
– Nafazowaliście się, nie szkodzi, jutro wytrzeźwiejecie. Dzisiaj witamy was, jutro mamy was. – Zarechotał i wyszedł.
Gdy zebrało się ich dziesięciu, żołnierz z kompani zabezpieczenia zaprowadził zmęczonych kandydatów na kadetów do miejsca zakwaterowania. Tam na metalowych łóżkach leżały gołe sienniki, pierwsze miejsce spoczynku. Po chwili było słychać tylko chrapanie i puszczanie bąków.
Rano, na korytarzu, zabrzmiały dzikie dźwięki dzwonków alarmowych. Natężenie hałasu było takie, że umarłych by podniosło. W powietrzu unosił się odór przepoconych ciał, zmieszany z przetrawionym alkoholem i brudnymi skarpetami. Ponad to przebijał się kręcący w nosie i gardle, odcień pawia leżącego koło jednego z wyrek.
– Ojojoj ulało się dziecinie, szmata i wiadro z wodą w łazience. Macie piętnaście minut na doprowadzenie się do porządku, potem do magazynu mundurowego – dyżurny kompani wyrzucał z siebie krótkie słowa.
Trzej koledzy wyczuli wodopój przy stoliku podoficera dyżurnego. Jakże im smakowała ta zimna kawa bez cukru. Po drugim kubku, poszli do łazienki przemyli twarze i oddali nadmiar płynów.
Znowu odezwały się dzwony.
– Zbiórka na korytarzu, przygotowanie do wyjścia – ryknął dyżurny.
Osłabione towarzystwo zaczęło się powoli zbierać. Na daną chwilę jeszcze barwna cywilbanda, z przekrwionymi oczami i nieświeżym oddechu. Gdy już sprawdzono, czy w zakamarkach nie ma żadnych maruderów, wyprowadzono ich przed budynek. Tu stworzono kolumnę czwórkową i pomaszerowali do magazynu mundurowego. Tam czekał na nich szef kompani z pomocnikiem.
– Nazwisko imię – wołał znad stolika gość o gabarytach beczki z piwem.
Wodził paluchem po liście, aż znalazł delikwenta. Potem wykrzykiwał do swojego pomocnika.
– Spodenki gimnastyczne, koszulka, dres, trampki, komplet moro na 180, czapka 58, buty opinacze 8, onuce, skarpetki, ręczniki 2 szt, mydło mydelniczka, maszynka do golenia, worek na ubranie cywilne! – Dane każdego były zapisane jeszcze na egzaminach.
– Podpisz i zabieraj ten majdan, następny. – Wszystko jak w taśmociągu zakładu zbrojeniowego.
W dalszej części budynku była olbrzymia łaźnia z prysznicami i rzędem szafek.
– Cywilne ciuchy do worka, reszta do szafek i do kąpieli – służba dyżurna czatowała na nich na każdym kroku.
Na wieszakach wisiały świeże ręczniki, na ławeczkach leżały pełne mydelniczki. Po chwili stado nagich facetów buszowało między kroplami. Większość z nich skrępowanych, zakrywało swoją męskość i rozglądało bojaźliwie na boki. Inni bez względu na wszystko, zmywali z siebie wczorajsze pijaństwo, zostawiając za sobą cywilny świat.
– Szybciej panienki, nie macie całego dnia. – Znowu nadopiekuńczy głos w tle.
Szorstkimi ręcznikami wycierają się do sucha, zakładają granatowe spodenki gimnastyczne i białe podkoszulki na ramiączka. Na to zielone dresy, skarpetki i trampki.
– Worki z ciuchami podpisać, zabrać z ubrań tylko dokumenty i kasę. Potem czekać na zaplombowanie i do magazynu rzeczy cywilnych. – Padła następna komenda.
Gdy wrócili do pokoju, zauważyli leżące na łóżkach poszewki, koce i poduszki. Ledwo poupychali rzeczy do szafek nocnych, wparował żołnierz z pasem na jajach i dzwoniących opinaczach.
– No dobra futrzaki, patrzcie i słuchajcie, bo nie będę się powtarzał. Oto jak wygląda ścielenie łóżka po wojskowemu. – Powiedział i zaczął demonstrację.
Jego dłonie sprawnie podwijały prześcieradło pod siennik, poszewka i poszwa migiem znalazły się na poduszce i kocu. Na koniec wierzchni koc wyprasował odwróconym taboretem i stanął obok pościelonego łóżka.
– Dzisiejsze zadanie dla was to nauka szybkiego ścielenia, oczywiście to niejedyne zadanie – zarechotał.
– Trzydzieści minut do śniadania – ogłosił dyżurny.
Wszyscy lokatorzy pokoju zabrali się za ścielenie łóżek. Szło im to topornie, ale wyrobili się przed zbiórką. Ustawieni w dwuszeregu na korytarzu czekali na komendę wyjścia.
– Zbiórka plutonami przed budynkiem. No ruszać się, biegiem biegusiem. – Komendy mieszały się dźwiękiem dzwonów.
Po chwili przed budynkiem zaroiło się od zielonych ludzików w dresach. Depcząc się i obijając bokami, wyrównywali szeregi. Trzech dowódców plutonów stało przed frontem tej chmary i krzykiem dyscyplinowała cywilbandę.
Z ławeczki przy palarni wstał niepozorny człowiek, na pagonach miał trzy gwiazdki. Zwrócił się bezpośrednio do świeżo wcielonych do armii ochotników.
– Cisza, od tego pierwszego posiłku, możecie zapomnieć o daniach szykowanych przez mamusię. Wszystko będzie wam smakować albo będziecie chodzić głodni. – Zagrzmiało jak salwa armatnia.
– W prawo zwrot, na stołówkę biegiem marsz. – Padła komenda i zielony wąż skierował się do budynku oddalonego o jakieś dwieście metrów.
Stołówka była sterylnie czysta. Na stolikach nakrytych ceratowymi obrusami, stały koszyki z chlebem, talerze i dzbanki z herbatą. Jadłospis był prosty: biały serek, marmolada, margaryna. Chłopaki na kacu, jedzenie szło im niemrawo. Niektórzy nie zdążyli jeszcze popić pierwszych kęsów, gdy wszedł dyżurny.
– Koniec jedzenia, powstań wychodzić! – Krzyknął a żołnierze z niedowierzaniem zaczęli wstawać od stolików, napychając kieszenie suchym chlebem, wychodzili na zewnątrz.
Znów biegiem, tym razem w drogę powrotną na kompanię. Tam czekał dowódca kompanii, z jego przemowy mieli czerpać wiedzę na następne ciężkie dni:
– Nikt was nie zmuszał do tego, żebyście tu przyszli. Albo się dopasujecie do panujących tutaj zwyczajów, albo przeniosą was do jednostek służby zasadniczej. Swoje musicie odsłużyć, nie ważne gdzie. Tu dodatkowo możecie zdobyć wykształcenie i zapewnić sobie pracę, aż do emerytury.
Po wysłuchaniu tyrady udali się do pokoi, to co tam zastal,i można skwitować krótko – armagedon.
Wszystkie ich rzeczy, łącznie z pościelą, siennikami, leżało skłębione na środku sali. Łóżka powywracane do góry nogami i szafki tworzyły piramidę.
- Co za debil to zrobił? – Generał ze wściekłości kopnął szafkę.
- Ten debil stoi za tobą, a ty masz sprzątanie toalety poza kolejnością – burknął od niechcenia kapral, który stanął w drzwiach i wyszedł.
- O ja pierdole, ale Sajgon – westchnął Marchewa i zabraliśmy się za porządkowanie rzeczy.
Ledwo doprowadziliśmy pokój do jako takiego wyglądu, znowu zabrzmiały dzwony. - Całość kompani zbiórka przed budynkiem – dyżurny darł mordę na korytarzu.
Wszyscy zaczęli powoli wychodzić na klatkę schodową. Zanim masa ludzi wylała się z koszar minęło trochę czasu.
Tym razem to szef kompani stał i trzymając się za pas, ledwo opasujący jego brzucho i krzyczał: - Jak mówią wam zbiórka, to nie spotkanie paralityków. Wszystko macie robić z prędkością światła na wysokości lamperii. Gdy nie ma mnie lub służby dyżurnej, starszy rocznik się wami zajmie. Nie chce słuchać skarg i płaczu, macie stać się mężczyznami i ja tego dopilnuje. A teraz do rozładunku samochodu, przywieźli nowe krzesła na wyposażenie sali wykładowych – strasznie sapiąc wywrzeszczał szef - otwierał przy tym szeroko usta, a rozstaw szczęk sugerował, że kanapki robi z przepołowionego bochenka.
Dwóch wskoczyło na pakę samochodu podniosło brezent i zaczęli podawać krzesła. Z początku chcieliśmy je nosić, ale przybiegli starzy i zrobili z nas żywy podajnik. Od ciężarówki, przez klatki schodowe, do sali wykładowych. Po zakończeniu pracy mieliśmy tylko chwilę, na umycie rąk i już był wymarsz na obiad.
Nauczeni porannym posiłkiem, szybko stanęliśmy w kolejce do okienka, gdzie wydawano drugie danie. Zupa stała w wazach na stole i czekała, aż zjemy drugie. Ten plan powiódł się, ledwo popiliśmy zupą, główne danie, a już dyżurny stołówki wyganiał nas, robiąc miejsce dla następnych.
Znowu biegiem przed koszary kompanii. Przed budynkiem, przy ławeczce stały popielniczki i znak „Tu wolno palić”. Oczywiście wszystkie miejsca zajęte przez starych żołnierzy. Na próbę wejścia nowego poboru ich reakcja była gwałtowna:
– A wy co koty, futra zapchlone. Może tak najpierw zapytać o zgodę! – wrzasnął gościu z pasem na jajach i opinaczach brzęczących jak kastaniety.
– Czy mogę z wami zapalić ?– bąknął jakiś młody.
– A ty co, formułki nie znasz? – zacietrzewili się jeszcze bardziej.
– Biegiem do dyżurnego kompani, niech ci wytłumaczy. – Wysłali go na górę.
Po chwili wrócił zmachany i zaczął dukać:
– Ja kita wzdęta, futro zapchlone, upraszam dziadków o zgodę wypalenia w ich towarzystwie papierosa – na jednym wydechu, aby tylko nie pomylić ,powiedział żołnierz.
– Czy aby na pewno tak ci kapral powiedział? – upewnił się zakapior.
– Tak zapamiętałem – wymamrotał młody.
– Ok, chodź wypalisz całego papierosa. – Z uśmiechem wpuścili go do kręgu.
Po kilku minutach, gdy chciał wyrzucić niedopałek popularnego parzącego go w palce, usłyszał:
– Mówiłeś o całym papierosie, to teraz kombinuj – zarechotali.
Biedny wziął dwie zapałki i trzymając jak pałeczkami kiepa, wypalił go do końca.
– Teraz będziesz wiedział, że pali się trzy czwarte, a pije litra. – Poklepali go po plecach i odeszli do kantyny.
Reszta młodych wykorzystała moment i wszyscy zaczęli palić. Po chwili chmura dymu zasłoniła całą ławkę i okolicę. Do kolacji mieli niby czas wolny, ale to tylko teoria. Znowu nauka ścielenia, składania mundurów, porządki w szafach i szafkach.
Na kolacje była odsmażana kaszanka, nazywana czarnym szaleństwem. Do tego podano świeżutki chleb z piekarni wojskowej. Jak on smakował! Chłopcy ponapychali sobie na zapas kieszenie. Czarna kawa zbożowa, ponoć z bromkiem. Papieros zgodnie z formułką i apel wieczorny.
O dziewiętnastej trzydzieści obowiązkowy dziennik telewizyjny. Arbuz potrafił wpaść na kontrolę, czy wszyscy oglądają. Oczywiście obowiązywała postawa radiotelegrafisty, czyli siad na baczność.
Potem nastąpił podział kompanii na dwie części. Jedna część poszła do stołówki na obierak, druga do sprzątania kompanii. Bogdan z Wiewiórą i Generałem trafili do obróbki kibli z prysznicami. Dyżurny wysypał im wiadro piachu + wiadro proszku + worek trocin i poszedł w cholerę. O dwudziestej pierwszej trzydzieści doniósł im jeszcze butelkę z lizolem do dezynfekcji pisuarów i muszli klozetowych.
– Kurde jarać mi się chce – westchnął Generał.
– Na dół teraz nie zejdziemy, bo pogonią – Wiewióra był przewidujący.
– Narożna kabina ma małe okienko – powiedział Bogdan.
Chłopcy z lubością zapalili papierosy i wypuścili dym pod sufit, cug wyciągał go natychmiast na zewnątrz.
– Kontrola czystości – wrzasnął podoficer dyżurny.
Palacze spojrzeli po sobie, gdzie wyrzucić pety. Muszle dopiero co polane lizolem, w zlewach sitka. Wszyscy trzej jednocześnie wystrzelili pety daleko poza okno.
– Co jest kurwa. – Głos z zewnątrz zmroził ich.
Podoficer wszedł do łazienki w towarzystwie kaprala, z czerwoną ze złości twarzą i przypaloną czupryną.
– Co jest pojeby, nie wiecie gdzie i jak palić ¬ warknął.
– Biegiem po saperki i koc – podoficer popatrzył na nich z politowanie – a ten bajzel posprzątacie później.
Po wskazaniu miejsca zbrodni, czyli gdzie dostał petem, kapral poszedł do siebie, a podoficer zadysponował dyżurnemu:
– Przypilnuj, aby wykopali metr na metr na metr, potem zwłoki na koc i meldują się przy stoliku– uśmiechnął się zjadliwie.
Po dwóch godzinach kopania dyżurny sprawdził wymiary dołu i kazał rozpostrzeć koc. Trzy pety, pozorujące zwłoki, spoczęły na materiale. Po przyjęciu meldunku o wykonaniu czynności podoficer zarządził zbiórkę kompanii. Z pokoi wychodzili zaspani wkurzeni koledzy chłopaków.
– Żebyście zapamiętali, że na terenie kompanii się nie pali. Będziecie asystowali swoim rezolutnym kolesiom w ceremonii pogrzebowej petów – przekazał kompanii.
Generał z Wiewiórą szli z przodu, trzymając za rogi koca, z tyłu Bogdan, a za nimi reszta wkurwionej kompanii. Mowa pogrzebowa polegała na zapewnieniu przez pechową trójkę, że już nigdy nie będą sprawcami wypadku śmiertelnego. Gdy już wracali, usłyszeli, że dostaną odpowiednie podziękowania za to, że przerwano reszcie krótki sen. Na górze czekał podoficer z trzema czerwonymi cegłami.
– Teraz dokończycie sprzątanie, te cegiełki mają być tak zeszlifowane, żeby zmieściły się w pudełku po zapałkach – uśmiech nie schodził mu z ust – będę zaglądał czy jesteście grzeczni.
Już świtało, gdy trzy pudełka wylądowały na stoliku podoficera. Resztkami sił przyjaciele dowlekli do łóżek i padli jak neptki. Nie dane jednak im było zasnąć. Nagle nakryto ich kocami i zaczęli obrywać ciosy. Uderzenia zwiniętymi w marchewki ręczników bolały jak diabli.
– Cieszcie się że nie pasami. – Usłyszeli na koniec.
Obolali, nie usnęli nawet porządnie, gdy zabrzmiały dzwonki a dyżurny wydarł się:
– Pobudka, zaprawa poranna. Temperatura dodatnia, czyli spodenki, koszulki, trampki i trzy kółka dookoła boiska. – Podał informacje.
I tak minął dzień pierwszy i nastał drugi. Czyli jakieś siedemset dziewiętnaście do końca. Jak młodej k... do emerytury, powiedział kapral.
Cdn.