uwertura
Pod wiszącą skałą zawsze coś się działo,
czarownice z Salem wylewały żale.
Nocą miesiąc cały słone łzy ściekały –
stąd jezioro owe zwie się Księżycowe.
akt I
Gdy ktoś rzucił hasło, jakby w pysk mnie trzasło:
„Ruszyć zadki z miasta, czas majówki nastał!
Wędki w dłoń, wałkonie, z telewizją koniec!”
Coś w tym jest na rzeczy, że tak mi złorzeczy –
pomyślałem z cicha – zadzwonię do Zdzicha.
Ciao! Stary druhu. Nie drap się po brzuchu,
tylko włącz myślenie, co ci w głowie drzemie.
Skup się synu maci, jest sprawa, nie stracisz,
wyrwij kij od grzędy i do mnie w te pędy!
Zdzichu sam, bez żony, trwale opóźniony,
słucha mnie jak brata, bom go nieraz swatał,
lecz nie moja wina, że kiep przy dziewczynach.
akt II
Odpaliłem rzęcha, w bagażniku stęchła
tania jatka cała, na grilla jak znalazł.
Dwa kije, haczyki, by nie wrócić z niczym,
bielutkie robaki ze swojskiej kloaki.
Zdzicha za chabety wziąłem, choć to kretyn,
by na czele stanął tego bałaganu –
jakby pół sąsiada – za trzech głupio gada,
lecz kiedy potrzeba, w płynie ma, co trzeba.
Jak mówił drogowskaz, droga wiodła prosta
i zanim ściemniało, stanąłem pod skałą,
nad brzegiem jeziora – piknik zacząć pora.
akt III
Kije uzbrojone w haczyki z przyponem,
na których robaki wiją się jak fakir
będący na głodzie, zanurzony w wodzie.
Dwie godziny prawie staliśmy przy stawie,
jak dwa kołki homo w płocie, nieruchomo
wpatrzeni w spławiki, klnąc pod nosem przy tym,
by choć śnięty okoń nacieszył był oko,
lecz przed gębą Zdziska ryba w otchłań pryska.
antrakt
Straciłem cierpliwość, zdało by się piwo,
by zszargane nerwy wsadzić do konserwy.
Zresztą, co się szarpać i nad wędką płakać,
skoro można zalać swojego robaka.
Żeby czas umilać, odpaliłem grilla,
niech mięsa owędzi nieświeże wyziewy,
skropi się procentem, będą jak odświętne.
Zdzichu dawaj trunek najlepiej piorunem,
machniemy po małym, żeby ryby brały.
A że koszt niewielki pękły trzy butelki,
które Zdzichu nocą napełniał proroczo.
W oczach pociemniało, jakby było mało,
więc Zdzisek z rozmachem rozlał czwartą flachę.
finał
Nagle stado Hurys wybiegło zza góry,
pewnie te, co kiedyś tajemnie zniknęły.
Zdzicha wzięły w tany, choć w trupa zalany,
wyśpiewywał arie, po czym skończył marnie –
to co spożył netto, zwrócił R(z)igoletto
i jak dzikie zwierzę usnął na operze.
Ja nie byłem lepszy, spojony jak wieprzek,
przygarnąłem Zdzicha, który ledwo dychał,
bo milej w ramionach przyjaciela konać.
Do siebie wtuleni i do matki ziemi,
płynęliśmy razem rzeką sennych marzeń.
epilog
Słońce rozespane ujrzało nad ranem,
jak w majówkę kwitnie krajobraz po bitwie,
gdzie dzielni rycerze, broniąc swoich wierzeń,
legli, jakby chorzy, a bimber ich zmorzył.
Wstali na południe z jedną nogą w trumnie,
ślepia im przewracał ciężki efekt kaca.
Lekarstwo skuteczne: czym się strułeś – lecz się,
więc nie tracąc chwili, flaszkę obalili.
Zdzich wskoczył do rzęcha, bo nigdy nie pęka,
lecz chyba go siła wyższa opuściła,
gdyż trafił na władzę zdolną do posadzeń.
Tak więc od niedzieli spędzał piknik w celi,
a wspomnieniem grilla odsiadkę umilał
i sam się rozgrzeszał, że to wina pecha
pod wiszącą skałą – zawsze coś się działo…