W małym mieście żył poeta,
który pewien miał dylemat:
Jak ułożyć strofę trzeba,
z którą kiedyś przyszła wena.
Myślał na tym cztery lata,
poprawiając układ wiersza.
Stos papieru dywan zesłał,
że aż sufit pod nim trzeszczał.
Żona dawno się wyniosła.
Bez ojca zostały dzieci,
a on nadal tam się miotał,
klnąc na rym, który nie dźwięczy.
W końcu sąsiad go znajduje,
bez tchu prawie, na fotelu,
usuwając kartek górę
czystych, bo nic wybrać nie mógł.