Nasza sąsiadka, pani Kowalczykowa, żona stolarza, posiadała księgę, będącą przedmiotem moich chłopięcych pożądań. Śniłem o niej po nocach i namiętnie pragnąłem mieć ją na własność. Przepiękne dzieło wielkiego formatu, oprawne w skórę, z tytułem wytłaczanym złotem, już nieco przyblakłym. Księga pochodziła z czasów pierwszej wojny światowej. Drukowana ozdobnym gotykiem, bogato ilustrowana kolorowymi obrazami cesarskiego, niemieckiego wojska oraz fotografiami scen batalistycznych.
Po otwarciu książki, która miała okładki w zielonym kolorze, ukazywał się miły w dotyku, tryskający żywymi barwami obraz. Wydrukowany był na kredowym papierze, błyszczącym połyskliwie w słońcu. Scena przedstawiała niemieckiego cesarza, Wilhelma II. Stał w dumnej pozie, z charakterystycznym zadartym wąsikiem, w pełnej gali orderowej, przepasany szarfą, w lśniącej złotem pikielhaubie i z wielką, ozdobną szablą u boku. W tle wodza maszerowały niezliczone szeregi wojska.
Naprzeciw cesarza, jakby podczas przyjacielskiej pogawędki, ale z należytym uszanowaniem dla monarchy, stał z nogą wysuniętą do przodu, feldmarszałek Hindenburg, w szarym płaszczu z czerwonymi wyłogami, narzuconym na ramiona, spod którego na piersiach połyskiwały liczne ordery. W dłoni dzierżył rzeźbioną buławę marszałkowską. Rzadki to był obrazek, gdyż podczas wojny cesarz założył na pikielhaubę ochronny pokrowiec w kolorze feldgrau, przez co na większości jego wizerunków z tego okresu, niewidoczne stawały się wszelkie pięknostki i błyskotki, na które byłem bardzo wrażliwy.
Oczywiście, księgę wypatrzył mój starszy kolega, Boguś, namiętny miłośnik archiwaliów, z którym bawiłem się w wojsko wycięte z papieru. W poszukiwaniu militariów łaziliśmy po chłopskich chałupach. Spotkaliśmy nawet pewnego pana, który służył jako podoficer w Legionach Piłsudskiego. Mimo wieku, zachował wyprostowaną, sprężystą sylwetkę. Nadal pomagał w gospodarstwie i pasał krowy na górze Zawinnicy. Pokazywał nam swoje zdjęcie z komendantem Piłsudskim i różne stare gazety i książki oraz regulaminy piechoty. Bardzo chwalił się swoimi pamiątkami z młodości.
Męczyłem matkę, żeby odkupiła dla mnie Księgę, bo sam wstydziłem się o to poprosić. Niestety, pani Kowalczykowa nie chciała się pozbyć rodzinnej pamiątki. Twierdziła, z rozrzewnieniem, że księga jest prezentem od pewnego młodego oficera wyższego rangą, służącego w sztabie dywizji, który stacjonował we dworze, kiedy pani Kowalczykowa była tam pokojówką. Nieprzytomnie zakochał się w niej, młodziutkiej wówczas dziewczynie, chciał się żenić i zabrać ją do pałacu w Wiedniu.
- Podobno był bogaty, pochodził z arystokracji – mówiła pani Kowalczykowa - ale moi rodzice byli przeciwni małżeństwu ze względów religijnych, bo to protestant, czy jakiś inny Luter. A rodzice bardzo wierzący, świeć Panie nad ich duszą, leżą teraz na cmentarzu, koło kapliczki dziedzica Olszowskiego.
Tak ładnie miał na imię, Joachim, gdzieś mam jego fotografię z dedykacją. W mundurze, zgrabny, szczuplutki, wyprężony na baczność, z szablą u boku. Pisał kilka razy z frontu, po niemiecku, a potem nastała cisza. Chyba poległ na polu chwały, bo żadne wiadomości od niego do mnie już nie dotarły.
W domu państwa Kowalczyków lśniło od czystości, na ścianach wisiały obrazy, a w pokoju stała mała biblioteczka, co w naszej wsi należało do rzadkości. Poza tym radio lampowe, a nie kołchoźnik, później zaś doszedł telewizor. Do tego adapter i kolekcja płyt z przedwojennymi przebojami. Piękne firanki, zasłony, dywany i dywaniki, no i meble, robione przez pana domu, a także kilka antyków.
W kącie pokoju stała okuta skrzynia podróżna, a w niej pani Kowalczykowa przechowywała różne skarby, między innymi Księgę Cesarza, ale także albumy mody, fotografie ślubne, zdjęcia z pogrzebu Marszałka Piłsudskiego w Krakowie, przedwojenne sukienki i torebki dla pań, jakieś pierścionki. Istne cuda. Widać, że pracowała we dworze. A przecież mieszkała kiedyś z rodzicami w czworakach, które zachowały się we wsi. Zaszedłem tam z chłopakami. Niezamieszkana rudera, z dziurami w dachu, małe, ciasne pomieszczenia. Puste otwory okienne. Zaginiony świat.
Pani Kowalczykowa źle się czuła w naszej wsi, chciała wykierować swoją córkę jedynaczkę na studia. Miała twardy charakter i dokonała swego. Jej mąż zbudował dom i otworzył warsztat stolarski w pobliskim mieście. Wyjechali na nowe miejsce i zabrali ze sobą Księgę Cesarza, ale już jej nie żałowałem. Rozumiałem, że to pamiątka po kimś ważnym. Na pociechę dostałem przedwojenny „Kalendarz Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, z przecudnym, kolorowym portretem Marszałka Józefa Piłsudskiego.