Cisza nastała w skwarne południe,
więc traszka wygrzewa ciało.
Wszędzie wrażenie, być może złudne,
że długo nic się nie działo.
Tarcza słoneczna wisi wysoko,
utkwiwszy prawie w zenicie.
Wiatr trawy nie gnie wyrosłej potąd,
dlatego szumu nie słyszę.
Mewa o dziwo nie skrzeczy w górze
przypięta teraz do nieba.
Kiedy odfrunie? Nadzieje próżne,
gdyż tutaj nic się nie zmienia.
Zastygłe fale niosące pianę
u brzegu bezsilne stoją.
Muszę dokładnie przemyśleć sprawę,
bo z tym się czuję nieswojo.
Gdzie na ręczniku spała żoneczka,
trwa w marszu wstrzymany żuczek.
Na cyferblacie wskazówka czeka,
którą za chwilę go ruszę.
Uparta ręka wcale nie drgnęła
nawet o ósmą część cala.
Nie wiem, co zrobię z problemem teraz,
choć z całej siły się staram.
Podczas tych zmagań dotarło do mnie,
że nie ma ciebie Aneto.
Obfite kształty leżące skromnie,
nikogo teraz nie nęcą.
Lubię czasami, gdy obcy facet
ukradkiem biust mierzy wzrokiem.
Zazdrosny o to nie jestem wcale,
bo jego dłoń cię nie dotknie.
Próbuję miłą dojrzeć przy wydmie,
gdzie kąpie zwykle się w falach,
wtedy dostrzegam, leżący przy mnie,
niewielki, czarny aparat.
I na ten widok przez rozum biegnie
na pozór myśl absurdalna,
że z tym leżącym, obcym mi mieniem
kojarzę pewnego pana.
Ktoś by się zdziwił, co to za absurd,
każdy z nas przecież coś gubi,
lecz mam wrażenie, że z błędem czasu
skrzynkę żartowniś podrzucił.
Kręcił się tutaj tamten przystojniak,
zdjęcia robiący w plenerze,
często z lustrzanką podchodził do nas,
coś tam mamrocząc do siebie.
Zaraz. No właśnie, lampa błysnęła,
mimo że dzień mamy jasny.
Teraz rozumiem! Przecież, cholera,
wziął babę janczar mi w jasyr!
A mnie uwięził magik na zawsze
w momencie wyciętym z życia,
skąd tylko jękiem sobie postraszę
no i zębami zazgrzytam.