Wódka rodzi niepamięć, ale w kiepskiej chwili,
przywołuje wspomnienia, wyrywa z letargu,
rozczulone nad sobą i nad dolą marną,
słowiańskie stado genów, które lubią kwilić.
Wlewa się wartką strugą w popękane deski
rozeschniętej gitary skołatanej duszy,
zawodzącej jękliwie, gdy jej struny ruszyć
i spłynie za wieczorny horyzont, bezkresny.
Gdzie są one? Gdzie białe, śniegi niegdysiejsze?
Śpiewa razem z Franciszkiem w dobranym duecie
o życiu, które boli. Mocno. Chociaż przecież,
po Villon'ie zostały tylko stare wiersze.
Łzy pijaka, toczone nad ostatnią kością
paryskiego poety, kruszejącą w ziemi,
będą srebrem księżyca na twarzy się mienić
i palić gorzką solą, nim na wietrze poschną.
Znowu chandra dopadła Żenię ciepłą nocą.
Okowita jest zimna, lecz wcale nie chłodzi.
W nieruchomej duszności rozgwieżdżonych godzin,
krąży wieczne pytanie – jeśli żyć, to po co?
Pochylił się nad stołem i we śnie skamieniał.
Głośno chrapiąc, wypłoszył z tarasu komary.
Pijaniutki i blady, wydawał się stary.
Nikt nie wie, gdzie się podział, niegdysiejszy Żenia.