Na śródleśną polanę, oddaloną o dwa strzelania z łuku od traktu łączącego Gniezno z Merseburgiem wjechało dwóch konnych. Czarne jak noc opończe ukrywały znaki rodowe. Po uzbrojeniu, wprawne oko zwiadowcy, mogło się zorientować, że byli to wojowie Henryka Bawarskiego. Konie zatoczyły młyńca, jeźdźcy rozglądali się nerwowo, spoglądali na rozłożyste dęby i buki. Wyraźnie czegoś szukali. Podjechali do wielkiego głazu, który jak mówili ludowi bajarze pamiętał czasy wielkiego zimna. Na wielkim głazie widniał tajemniczy, dziwny znak: czarny niedźwiedź ugodzony ognistą strzałą. Konni, zatrzymali się, dało się słyszeć szept. Raźnie zeskoczyli z kulbaki, obeszli kilkakrotnie kamień.
Z rozpadliny pod kamieniem jeden z nich wydobył pożółkły pergamin. Złamał lakowaną pieczęć, rzucił okiem na zgrabnie zapisane litery i podał towarzyszowi.
Ten przeczytał zapisaną w języku starożytnych latynów, poszarpana kartę pergaminu, złożył niestarannie i ukrył w jukach.
W konie- zakomenderował!
Po chwili obaj jeźdźcy pędzili na złamanie karku płowym gościńcem, ku Merseburgowi, gdzie miało się dokonać to, co zamierzał władca Bawarów a przyszły cesarz Henryk II.
Zwiadowcy odczekali sporą chwilę, odgłosy końskiego galopu ucichły, poprawili miecze i topory. Waregowie dobrze wiedzieli, że konni będą musieli zwolnić wedle brzeziny, bo gościniec podmokły po ostatnich ulewach, a skarpa piaszczysta i kark można skręcić. Mieli czas aby zdybać jeźdźców na wrażym uroczysku, wedle starożytnego kurhanu, gdzie knezia Lugiów pochowano. Zwiadowców było pięciu, dwóch Dziadoszyców i trzech wikingów od jarla z załogi, co pozostała w Miśni. Łuki mieli napięte, włócznie mocno dzierżyli w dłoniach, gdy na trakcie pojawili się konni. Pędzili na łeb na szyję, błoto bryzgało plamiąc opończe i padając na pobliskie zarośla. Zwolnili przy brzezinie, rozglądnęli się i krętą ścieżką zaczęli zjeżdżać z urwiska, kiedy to dopadły ich strzały zwiadowców.
Żelazne groty nie chybiły celu, jeden z niemieckich wojów spadł z konia, zerwał się z mokrej i grząskiej ziemi, jednak nie zdążył wstać. Ciężki oszczep przybił go do podłoża. Drugi z jeźdźców utrzymał się w siodle, mocniej ścisnął wierzgającego ogiera, dodał sobie otuchy bojowym zawołaniem i zaszarżował na wyłaniających się z zarośli Dziadoszyców. Pierwszego rozpłatał, długim mieczem wykutym w dalekiej Bawarii, zamachnął się do śmiertelnego cięcia, aby odebrać życie drugiemu napastnikowi, ale nagle zakrztusił się własna posoką. Zimny powiew słonego wiatru rozwiał mu włosy, strącając hełm. Miecz upadł bezładnie, rycerz powoli osuwał się z konia. Doskoczyli do niego zwiadowcy, nie zdążyli, już nie żył.
Przeszukano juki, odnaleziono pismo z herbem władcy bawarów.
-Czas nam w drogę, trza jarla powiadomić i do grodu dać znać.
Słowianin o płowych włosach słuchał relacji zwiadowców, gdy otworzyły się wrota do dużej sali grodowej, w których ukazał się Racibor, prowadzący mnicha, co potrafił czytać latyńskie pisma.
-Gadaj frater co w piśmie stoi?
-Toć ciemnawo w izbie, a ja stary i wzrok mam słaby.
-Mieczem w oczy poświecimy to wzrok wróci.
-Dajcie łuczywo, niech czyta łacińskie grymuały.
„Mnich zakasłał i zaczął tłumaczyć co w piśmie stoi. A więc zapisano posłanie do najemnych zbójców , którzy mają niedźwiedzia po północku ubić. Miś to tęgi zwierz, więc siła ma być łowczych. W grodzie, nie na trakcie szukajcie zwierza”.
-Tak w pergaminie napisano. - ozwał się mnich.
-Cóż może znaczyć łaciński zapis?- pytali się zgromadzeni w kasztelańskiej izbie.
-Niedźwiedzia w grodzie spotkasz, ale dla rozrywki, po cóż go ubijać?
-Kto o tej porze na niedźwiedzie chadza, przecie miesiąca nie widać i ciemności po puszczy ogromne?
-Dziwne to pismo jakieś, zwiadowcy mówili, że ubici wojowie bawarskie nosili znaki – tu Racibor przerwał, nabrał powietrza w płuca i krzyknął!
-Gotujcie konie, czas w drogę! - gdzie panie, dokąd po nocy mały lecieć?
-Do knezia Bolesława, on to niedźwiedź północy, jego to zamachowcy mają ubić w Merseburgu, gdzie zjazd wielki!
-Do koni! Bogi miejcie knezia w opiece, czas, czas w drogę.
Dwa pacierze później grupa zbrojnych gnała jak wicher północy, po szerokim gościńcu, płonęły ognie w noc czarną, a na skraju puszczy przechadzał się Dziad i Lew.
„Próżno szukać owego zdarzenia w kronikach polańskich. Nie wspomina o nim galijski mnich, który śluby zakonne złożył i własnego imienia wyjawić nie może. Nie wspomina nic o Dziadoszycach mistrz Wincenty w swej kronice, ale w pamięci ludowej szalona gonitwa kasztelana głogowskiego i jarla od Waregów przetrwała. Ludowi pieśniarze do dziś dnia śpiewają, jak Lew ocalił niedźwiedzia. Jak dawna przepowiednia się wypełniła, jak złe moce utraciły znaczenie. Gęślarze i mistrele do dnia dzisiejszego opowiadają i wyśpiewują, jak kneź nad Dziadoszycami odzyskał zaufanie i łaskę wielkiego Bolesława. Ja jednak najbardziej lubić słuchać opowieści o tym, jak księżniczka słowiańska Emnilda rozkochała w sobie jarla Racibora”.