Ciocia mojego męża, Waleria, była starą panną. Jej sąsiadka Wiktoria, ciągle ją nagabywała, że jest czarownicą. Bo sama ze sobą rozmawia, bo jak spojrzy na jej krowy, to te zaraz mają mniej mleka.
A z kim miała rozmawiać skoro mieszkała sama, w rodzinnym domu swoich rodziców. Bracia się pożenili i poszli na swoje. Moja teściowa poszła do męża.
Pewnego dnia, Wiktoria mnie zawołała i powiedziała; choć do mnie bo przyszła Walerka. Jak mi krowy jutro mleko utną, to jej nogi z tyłka powydzieram. Byłam bardzo zdziwiona, bo widziałam, że ciocia mojego męża szła na przystanek autobusowy. Wtedy jeszcze miała krowę, kury, więc czego nie zjadła, zanosiła na targ i z tego(jak to mówią na wsi) się oganiała. Wiktoria nie ustępowała, więc poszłam. Pokazała mi olbrzymią ropuchę i stwierdziła, że to jest Walerka. Myślałam, że tylko św. Ojciec Pio, mógł być w dwóch miejscach naraz, ale Wiktoria mi wytłumaczyła, że czarownice też mogą się przemieszczać i to pod różnymi postaciami. Szybko poleciała po motykę mówiąc; już ja cię czarownico urządzę. Zamierzyła się na ropuchę, a wtedy żaba siknęła jej do oka. Wiktoria narobiła krzyku. Ropuchy tak się bronią przed niebezpieczeństwem. Przymierzyła się po raz drugi i ucięła żabie jedną nogę, a potem wzięła ją na łopatę i zaniosła do ogródka Walerii.
Na drugi dzień Waleria miała owiniętą nogę bandażem, a Wiktoria tryumfowała, że to jednak czarownica. To było śmieszne, bo ciotka mojego męża cierpiała na żylaki, które od czasu do czasu się jej otwierały i wtedy bandażowała nogę.
Już obydwie sąsiadki leżą na cmentarzu parafialnym w Szynwałdzie. Czasem sobie myślę, czy nadal Wiktoria ma takie samo zdanie, o cioci mojego męża.