od snu do snu coraz płyciej
wszystko bez wchodzenia w szczegóły
dzień kończy się w zaciśniętych palcach
dwa metry od wspólnego parapetu za oknem
niż za niżem
i pada nawet światło odbite w kroplach
bezdźwięcznych i pustych tym rodzajem braku
który wypełniając nas po brzegi
przelewa się do jutra
i kiedy tak spadam z deszczem
czuję w sobie skrzydła
odrastają tylko czy zdążą
dojrzeć do łopotu
pierwszych nieśmiałych skojarzeń ze śmiercią
by nagle centymetr nad ziemią
bezczelnie unieść mój ciężar