Dedykuję Eli Felhauer, która narzeka, że nie ma co czytać.
Jak tylko mogę najdalej sięgnąć pamięcią, do najwcześniejszego dzieciństwa, a i później, przez całe życie zawsze byłem chory: bolała mnie głowa, miałem gorączkę, trzęsły mną dreszcze, nos zatkany i suchość w gardle. W tych krótkich momentach, kiedy nie odczuwałem łamania w kościach i kaszlu oraz kataru, który łzawił mi oczy, próbowałem żyć normalnie, ale zawsze tego żałowałem, gdyż przyczajona choroba, widząc moje anemiczne sukcesy we względnym zdrowiu i związaną z tym poprawę samopoczucia, natychmiast przypuszczała atak odwetowy, czym raniła mnie dotkliwiej nawet, gdybym chorował przez cały czas, pogodziwszy się z losem i może nawet szukając dobrych stron takiego stanu rzeczy. Ale ja, nierozumnie, pragnąłem wybić się na zdrowie i żyć jak inni ludzie, moi rówieśnicy, którzy latem pływali w rzece, zimą jeździli na łyżwach i na sankach, a jesienią zbierali grzyby w lesie.
Całą podstawówkę przeleżałem w łóżku, nabijany zastrzykami z penicyliny, aż na pośladkach porobiły mi się zrosty, śledząc przez zamgloną szybę moich rówieśników bawiących się w śnieżki i zjeżdżających na sankach ze wzgórza, a wieczorami jeżdżących na łyżwach, domowej roboty, na zamarzniętym stawie. Przez kilka tygodni po ataku anginy dochodziłem do siebie i już szykowałem się na szkolną zabawę choinkową, którą miałem zamiar przetańczyć z Tereską, naszą klasową pięknością. Ale kiedy nadeszła ta długo oczekiwana chwila, przeżywałem ją pod pierzyną, z rozpalonym czołem i termometrem pod pachą, a zamiast upragnionych słodyczy, na stoliku nocnym widziałem syropy, pigułki, krople do nosa i temu podobne utensylia, które towarzyszą mi przez całe życie.
Z nudów, chorując, dużo czytałem, a kiedy stałem się młodzieńcem zacząłem sam pisać wiersze i wysyłać je na konkursy, ale zaraz tego pożałowałem. Nie, żebym nie miał sukcesów, gdyż zaraz na początku mej literackiej kariery wygrałem ważny konkurs, a kiedy nadeszło zawiadomienie o zajęciu pierwszego miejsca i zaproszenie na uroczystość wręczenia nagród, a następnie tygodniowe seminarium literackie w miejscowości wypoczynkowej, dopadła mnie ostra grypa z wysoką temperaturą. Leżąc w łóżku przeżywałem męki, bo oczyma wyobraźni już widziałem te tłumy młodych poetek, które chciały się ze mną zobaczyć, żeby mi pogratulować pierwszej nagrody. Od tamtej pory nigdzie moich utworów nie wysyłałem, żeby znów nie przeżywać rozczarowania.
Z wypiekami na twarzy czytałem o przygodach Tomka, z książek Adolfa Szklarskiego, wówczas moja pierzyna i rozległe łóżko zamieniały się w egzotyczne krainy: Amerykę Północną lub Australię. Wszystko jest sprawą proporcji i wyobraźni, nie musiałem zamykać oczu, żeby moja pościel rozrastała się w wielkie przestrzenie, po których można jeździć konno, chwytać na lasso mustangi albo przemierzać australijskie połacie, w poszukiwaniu kangurów albo przedzierać się przez tropikalną dżunglę. Jednak najbardziej lubiłem powieści Edmunda Niziurskiego i głosowałem na niego w plebiscycie na najpopularniejszego pisarza, ogłoszonym przez pismo „Płomyk”.
Choroba po prostu mnie kochała i była zazdrosna o moje sukcesy i moje miłości, nie cierpiała, kiedy byłem zadowolony i radosny, chciała, abym się zajmował wyłącznie nią i nie tracił czasu ani energii na inne, jałowe zajęcia, a przede wszystkim, abym nie próbował za wszelką cenę być zdrowym, bo to nic nie da… Ambicją i zadaniem choroby było mnie złamać psychicznie, pozbawić nadziei na inne, lepsze życie, na jakąś normalną przyszłość. Nic z tych rzeczy, masz leżeć i cierpieć, bo ja tak chcę i tak każę. A przecież, leżąc i gorączkując, czytając książki, na co choroba mi łaskawie zezwalała, mogłem skorzystać z dobrych wzorów i obrać na przykład taktykę Hansa Castorpa z „Czarodziejskiej Góry”, który skupiał się wyłącznie na swoich dolegliwościach, a życie traktował z należytym dystansem albo obrać taktykę niejakiego Obłomowa z powieści Gonczarowa pod tym samym tytułem, którego głównym zajęciem było trwanie w nic-nie-robieniu, jako jedynej życiowej czynności właściwej filozofom i badaczom ludzkiego losu.
Wszelka aktywność bowiem, czy to na polu towarzyskim, czy w sferze osiągnięć twórczych, jak to było nagminnie w moim przypadku, prowadziła do natychmiastowej, wściekłej reakcji choroby, która mnie siłą, brutalnie i bezwzględnie powalała do łóżka, przysparzając przy okazji nieznośnych dolegliwości psychicznych i fizycznych cierpień. Tylko wycofanie się do ciemnego pokoju, wypełnionego zapachem lekarstw, zobojętnienie na jasny, słoneczny świat, pachnący wiosennymi kwiatami, a nie odorem penicyliny, na żądzę przygód i kobiece wdzięki, tylko wycofanie się, całkowita abnegacja, dawały nadzieję, że choroba odpuści, pójdzie sobie, w przekonaniu, że ostatecznie mnie pokonała, rzuciła jak boksera na deski, wykonała swoje brudne zadanie i już się więcej nie podniosę.
Kiedy miałem dziewięć lat, ojciec, nie zdając sobie sprawy, że choroba wzięła mnie na cel i w swoim mniemaniu zaślubiła, a walka z nią nie ma sensu, bo daje odwrotny efekt, zawiózł mnie do szpitala, aby usunięto mi migdałki, nadżarte przez bakterie, postrzępione jak sito, przez niezliczoną ilość ropnych angin; które były pierwszą linią oporu, a zarazem celem zmasowanego ataku choroby, środkiem okrutnej perswazji na mnie, abym się poddał duchowo, skapitulował ostatecznie i nie walczył nadaremno z moim fatum, losem i przeznaczeniem, tylko poddał się i pozostał wiecznie chorym. Ojciec brał mylnie, zaropiałe i postrzępione przez bakterie migdałki, za przyczynę moich dolegliwości, a nie skutek zboczonej miłości i zauroczenia się mną przez chorobę, która wkrótce zemściła się na mnie w okrutny sposób, za próbę ucieczki od niej.
Otóż w czasie zabiegu chirurgicznego wycinania migdałków, przerażający doktor jak wyjęty z horroru, stary, ślepy dziadek, w grubych szkłach okularów, zza których nie widać było jego oczu, najpierw specjalną, zakrzywioną igłą znieczulił mi jeden migdałek, co było zresztą bardzo bolesne i omal nie spowodowało mojego uduszenia, ale i tak najgorsze miało dopiero nadejść, a następnie wbił igłę w drugi, nie bacząc na mój płacz i krzyki, co chyba sprawiało mu przyjemność.
Niestety, okazało się, że dziadzio w białym fartuchu poplamionym krwią, miał sklerozę i po wykonaniu znieczulenia zaczął olbrzymimi nożycami, podobnymi do ogrodniczych, jakie mieliśmy w domu, w komórce na narzędzia, gdzie stały także: siekierka, łopata, rydel, taczki, młotki, gwoździe, miech pszczelarski i takaż siatka na głowę i inne potrzebne przybory, wycinać najpierw drugi z kolei migdałek, dopiero co nakłuty, u którego jeszcze znieczulenie nie zaczęło działać, a następnie, po dokonaniu mokrej roboty, którą widziałem na własne oczy, bo nie byłem uśpiony, wrzuciwszy zakrwawiony ochłap mojego narządu do przygotowanego wiaderka, wziął się, sapiąc z wysiłku, za mozolne wycinanie pierwszego migdałka, gdzie znieczulenie już w międzyczasie przestało działać. Zabieg był bolesny, bo przecież, biorąc pod uwagę błąd lekarza, ta operacja prowadzona była na żywca, mimo wcześniejszego daremnego kłucia w celu znieczulenia, które jednak nie nastąpiło, nie zadziałało. Być może dawka była zbyt mała, a może lekarstwo było do dupy, jak to często się w PRL-u zdarzało.
W dodatku, na domiar złego, akurat wtedy, zaraz po moim powrocie ze szpitala, tragicznie zmarła, moja ulubiona aktorka, Marylin Monroe, w której nieprzytomnie się kochałem, niekoniecznie platonicznie, a właściwie w jej wizerunkach, zamieszczanych na lakierowanej, błyszczącej okładce tygodnika „Film”. Niejedną minutę spędzałem schowany na dusznym, zakurzonym strychu, gdzie słoneczne promienie wpadały przez małe, brudne okienko, zamykane na zardzewiały haczyk, wpatrując się w jej boskie kształty na fotografii w czasopiśmie, a efektem były dziwnie wilgotne slipy, które musiałem zmieniać i wrzucać do worka z innymi brudnymi ciuchami przeznaczonymi do prania. Odejście Marylin było jasnym sygnałem od zazdrosnej do szaleństwa choroby: nie możesz nikogo kochać, bo wówczas ja tę osobę zgładzę, unicestwię, uśmiercę, musisz tylko mnie kochać albo nienawidzić i tylko o mnie myśleć, o nikim innym więcej.
Chociaż, nie wiem… Moim idolem, oprócz boskiej Marylin, był też bokser, Cassius Clay, znany później bardziej jako Muhammad Ali. Do dziś pamiętam tę chwilę, gdy trzymałem numer „Sportowca”, to był bodajże 1964 rok i zdjęcie umięśnionego Claya, stojącego nad powalonym dotychczasowym mistrzem, Sonny Listonem, z prawą ręką zgiętą w łokciu i z ustami rozwartymi, szczerząc zęby, jakby coś krzyczał do pokonanego przeciwnika. W dodatku dowiedziałem się przy okazji, że Cassius Clay wygrał na punkty, na Olimpiadzie w Rzymie, z samym Zbigniewem Pietrzykowskim, polskim królem nokautu, który pokonał słynnego Węgra, Laszlo Pappa. Odtąd śledziłem karierę Alego, aż doczekałem się, że w telewizji widziałem jego walkę z Foremanem w Kinszasie. Ale nie jestem pewien, czy nie wolałem jego pojedynków stoczonych w mojej wyobraźni, tam w moim łóżku, pod pierzyną, nad rozłożonym pismem o tytule „Boks”, bo specjalnie dla Alego zaprenumerowałem ten miesięcznik. Podczas jego lektury poznałem też innych wspaniałych mistrzów bokserskich
No i Ali doczekał się, przeze mnie miał zakaz występowania na ringu z powodu odmowy wzięcia udziału w wojnie wietnamskiej, a ja poczułem się winny, to było moje przekleństwo, zemsta choroby za moją miłość do amerykańskiego boksera. Wprawdzie wrócił później na ring i był mistrzem świata, ale stracił najlepsze lata, stał się zgorzkniały, według mnie nigdy już nie osiągnął pierwotnej lekkości i szybkości. Czytam w Internecie, że Muhammad Ali zmarł, w wieku siedemdziesięciu czterech lat. Dziwna, zaiste zbieżność, że zmarł właśnie wtedy, gdy zacząłem go wspominać.
Po prawej stronie łóżka stała moja szafka z trzema półkami, na najwyższej mieścił się Sztab generalny mojej armii, złożony z najpiękniejszych marszałków i generałów. Po lewej, na niskim stoliczku z dwoma szufladkami i półką, wypełnioną egzemplarzami pisma „Kraj Rad”, stało radio „sonata”. Nasz nauczyciel robót ręcznych, ze starych egzemplarzy pisma robił śliczne koraliki na szyję oraz bransolety. Radia słuchałem od rana do wieczora, choć robiłem też przerwy, bo były godziny, kiedy nadawano jedynie muzykę poważną i wszystkie te symfonie i sonaty zaczynały mnie nużyć.
O Wietnamie wówczas mówiono codziennie, w wiadomościach radiowych i telewizyjnych, pisano w prasie codziennej. Była to istna lawina krytyki imperialistycznej polityki Stanów Zjednoczonych i przykład pokojowej polityki Związku Radzieckiego (późniejsza interwencja Breżniewa w Afganistanie zaprzeczyła tym propagandowym hymnom).
Oprócz zainteresowania filmem lubiłem historię, zwłaszcza opisy wojen bitew, wybitni wodzowie, stratedzy, imponowali mi generałowie w paradnych mundurach i zbierałem ich papierowe konterfekty. Miałem w swojej kolekcji kolorowy portret księcia Józefa, generała Dąbrowskiego, a z nowszych marszałka Piłsudskiego i jego następcy – Śmigłego Rydza. Jako że większość czasu spędzałem leżąc w łóżku, moje zabawki trzymałem w tekturowym pudle po butach (choć marzyłem o pudełku metalowym, na wzór pojemnika na żołnierzyki, pełniącego rolę koszar, jaki posiadał chłopiec, bohater powieści „Dziadek do orzechów”, której przedwojenne wydanie z pięknymi drzeworytami było moją ulubioną lekturą. Pudło ustawiłem pod łóżkiem, aby łatwiej po nie sięgnąć, a tuż obok stała szafka nocna, a w niej gromadzone numery kolorowego tygodnika „Żołnierz Polski” i „Świata Młodych” z uwielbianym przeze mnie komiksem o Tytusie. Gazetę harcerską „Świat Młodych” czytałem przez całą podstawówkę, ponieważ była prenumerowana przez szkołę, ale drużyny harcerskiej z prawdziwego zdarzenia nie mieliśmy.
Kiedy wyjechałem z rodzicami do Kielc, nagle się okazało, że nie mogę mojej ulubionej gazety nigdzie dostać, w żadnym kiosku, tak była popularna i rozchwytywana, że cały nakład rozchodził się błyskawicznie, zapewne spod lady albo wkładany był w teczki, jakie dla stałych nabywców prowadzili kioskarze. I uświadomiłem sobie ze zdziwieniem, że mieszkając w moim zadupiu, gdzie diabeł mówił dobranoc, byłem w pewnym sensie uprzywilejowany, a nawet w lepszej sytuacji, jako syn nauczycieli, od moich rówieśników w mieście, bo oni nie czytali regularnie „Świata Młodych”, tylko dorywczo, dla nich to był cymes, towar trudno dostępny, deficytowy, a ja miałem dwa razy w tygodniu świeży egzemplarz na stole. Słuchałem w radiu „Falę Młodości”, gdzie nadawano polskie i zagraniczne piosenki rock-and-rollowe, a także stację Luxembourg, bo tam puszczano najnowsze przeboje, oglądałem telewizję i serial „Czterej pancerni”, byłem na bieżąco.
Po kilku latach pobytu w mieście udało mi się kupić „Świat Młodych”, który wychodził w niezmienionej szacie graficznej i z komiksem o Tytusie i stwierdziłem, że bardzo się zmieniłem, a sama gazeta wydała mi się nagle bardzo infantylna. Te trzy lata spędzone w liceum w mieście bardzo mnie odmieniły, stałem się dorosły, czy może pozbawiony złudzeń, dziecięcych marzeń? Zaginął cały mój dotychczasowy świat, jak Atlantyda. Nie miałem już swoich kolegów, których znałem od pierwszej klasy podstawowej, zaginął mój pokój z szafką, w której kwaterowali żołnierze.
Wprawdzie przywiozłem ze sobą swoich plastikowych i papierowych wojaków, ale byli jak martwi, utracili swoje dusze. To byli wygnańcy, bez ojczyzny, emigranci. I ja też tak się czułem. Popularne powiedzenie mówi, że nie przesadza się starych drzew i odnosi to do ludzi, ale ja myślę, że młodym drzewom szkodzi to nawet bardziej. Dziś łatwo mi sobie wyobrazić, że zmieniam miejsce zamieszkania, ale wtedy to była katastrofa.
Kolekcjonowałem także małe książeczki o sensacjach z czasów drugiej wojny światowej, z serii „żółtego tygrysa”, gdyż rysunek rozwartej paszczy tego zwierza szczerzącego kły, widniał na każdej pozycji z tej serii. Mieszkałem z rodzicami, nauczycielami, w starej szkole. Budynek, z miejscowego kamienia, postawiono zaraz po powstaniu listopadowym, jako przytułek dla starych chłopów, które nazywano wówczas powszechnie „szpitalami”, a z ukazu cara zamieniony na szkołę.
Miałem swoją własną historię budowaną przez żołnierzyków wyciętych z czasopism i ze starych podręczników do nauki historii, przeznaczonych na makulaturę, jaką dzieci co roku znosiły na zakończenie roku, a która piętrzyła się na szkolnym korytarzu. Można tam było znaleźć cymelia pod postacią podręczników carskich i sanacyjnych, albo przedwojennych egzemplarzy „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, czy „Bluszczu”, ale wówczas byłem zbyt młody i głupi, aby zdawać sobie sprawę z ich wartości antykwarycznej i wycinałem nożyczkami portrety Marszałka Piłsudskiego, czy ostatniego cara Rosji, Mikołaja II. Zasilali moje armie, które tworzyły odrębne państwa w pokoju północnym południowym i w kuchni, gdzie zalegali w kredensie, co czasem powodowało dodatkowe konflikty z mamą, ale jakoś przywykła do ich obecności i z czasem przestali jej przeszkadzać.
Oprócz wojsk papierowych, bardzo licznych, miałem kolekcję żołnierzyków z plastiku, ale już mniejszą, bo każdy żołnierzyk kosztował około dziesięciu złotych, co na pensję nauczycielską było niemało. I tak zresztą figurki finansowała tylko mama, bo ojciec był człowiekiem praktycznym i wolał ciężko zarobione pieniądze wydać na coś konkretnego, nowe buty, kurtkę, czy chociażby słodycze, kupione w miejskiej cukierni.